Cyrk. Po prostu...
Orkiestra dęta, striptizerka smarująca się połyskliwym żelem, kilkunastoletnia dziewczynka szepcząca coś o "robienu lodów" rozpasanemu generałowi, magik, karzeł, obfitych kształtów śpiewaczka ze słabo brzmiącym operowym głosem, pies, mercedes, confetti, popisy akrobatów... Ondrej Spisak, reżyser spektaklu "Sen pluskwy, czyli towarzysz Chrystus w Moskwie" nazywa to wszystko "cyrkową konwencją przedstawienia". Na scenie Teatru "Wybrzeże" odbywa się jednak prawdziwy cyrk, a publiczność głośno rechocze przy każdym wyjściu karła. Całość zaś ma służyć przekazaniu idei: Komunizmu nie ma. Jak gdyby nie było. I nie wiadomo. Co dobro. A co zło...
Autorem sztuki "Sen pluskwy, czyli towarzysz Chrystus w Moskwie" jest Tadeusz Słobodzianek. Swoją opowieść rozpoczyna w miejscu, w którym zakończył ją Włodzimierz Majakowski. "Pluskwa" kończy się w momencie, kiedy po 50 latach radzieccy naukowcy z Tambowa postanawiają odmrozić Prisypkina i jako okaz "Burżujus vulgaris" wraz z pluskwą, "plusquus normalis", umieścić w klatce w zoo. Prisypkin Słobodzianka budzi się w zoo, kiedy: "Komunizmu nie ma. Jakby nigdy nie było. I nie wiadomo. Co dobro. A co zło. Za komunizmu, bracie, wiadomo. Kalosze umyjesz i walonki wysuszysz - dobro. Po deszczu chodzisz i w błoto leziesz - zło. A teraz nie wiadomo. Wolność jak w Ameryce". Prisypkin nie bardzo ma ochotę opuścić klatkę, do której przywykł. Jest brudna, niewygodna, głodno w niej i chłodno, ale swojską ze swojska przyjaciółką pluskwą. O tym, że nie warto było tej klatki opuszczać, przekonuje go spacer po Moskwie, w której rządzą hochsztaplerzy, gdzie natrętnie propaguje się wyborcze slogany, a ludzie nie wiedzą, co zrobić z wolnością: "Towarzysze mówili, że Boga nie ma. A teraz towarzyszy już nie ma i partii. Zobacz, bracie partia silna, odporna i wytrzymała. Większa niż największa słonica afrykańska. A zdechła i nawet nie zatrąbiła. U nas bracie, teraz wszystko jak w Ameryce. Szanowni Bolszewicy w milionerów się przemienili, a Wiara, Nadzieja i Miłość w pończochach od Armaniego w wierowkę grają". To cytat, przemielony w tekście Słobodzianka na setki sposobów. Wypowiedziany raz -
robi wrażenie. Powtórzony - śmieszy. Ale przywołany po kosmetycznej literackiej obróbce po raz kolejny i kolejny - nuży i przestaje obchodzić. Sztuka zamienia się w natrętną gazetowo-telewizyjną publicystykę z tak znanymi hasłami-kluczami do naszej rzeczywistości: rządzą nami oszuści, władza jest skorumpowana, żyjemy w nędznym kraju, gdzie dzieci ofiarują usługi seksualne na dworcach. Bo ta Moskwa Słobodzianka staje się bardzo ogólną metaforą zawiedzionych oczekiwań ludzi, którzy liczyli na lepsze po "wielkiej transformacji" zarówno w Polsce, Czechach, jak i kilku jeszcze krajach tzw. demoludów. To swoiste rozliczenie z przeszłością i diagnozę teraźniejszości Słobodzianek ubiera w cytaty z literatury rosyjskiej - chociażby z Gogola czy Bułhakowa. Sztuka w tym wymiarze staje się frapującą literacką zabawą, z której wyławiać można fragmenty z "Moskwy - Pietuszki". Ale oprawiona w inscenizacyjny chaos, nazywany w tym przedstawieniu "cyrkową konwencją" - jest nie do zniesienia. Reżyser - Ondrej Spisak popełnia jeden z grzechów głównych - brak umiaru. W pierwszej części przedstawienia "cały ten cyrk" robi nawet wrażenie. Reżyserskie koncepty mieszają się imponująco i można mieć nieodparte wrażenie irracjonalnej cyrkowej rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć. Ale wraz z inscenizacyjnym rozpasaniem, w jakie popada spektakl - całość przestaje mieć jakikolwiek sens. I wśród alkoholowych popisów dozorców z zoo w charakterze klownów (w tej roli Cezary Rybiński i Robert Latusek) broni się już tylko efektowny występ zgrabnej striptizerki, która nago tańczy przy miotle, przypominając Małgorzatę z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. Zbiorowe sceny biegną jedna za drugą, rozmywając się w deszczu confetti i sloganach. W nikłych momentach wyciszenia padają sentencje o wolności, z którą nie wiadomo co uczynić, a aktorzy siadają naprzeciw widzów i toczą z nimi pogwarki o tym co dobre, a co złe, o Bogu i dziesięciu przykazaniach. Moralitet, jaki ze sztuki Słobodzianka zrobił w prapremierze Kazimierz Dejmek w Teatrze Nowym w Łodzi, w gdańskiej inscenizacji zamienia się w nadęte moralizatorstwo. Cyrkowe efekty widowiskowo kryją pustkę przekazu. Wydaje się, że wyłącznie dla tej widowiskowości obok aktorów postawiono na scenie cyrkową ekipę i muzyków z orkiestry dętej, przygrywających rozbawionej publiczności w rytm umpa-umpa.
I zdaje się, że o wywołanie "mocnego wrażenia" chodziło w scenach z kilkunastoletnią dziewczynką, która na Dworcu
Kurskim "sprzedaje lody", czyli usługi seksualne, czy w pokazywaniu archiwalnych zdjęć z egzekucji, czy niedawnego ataku terrorystycznego na moskiewski teatr. Takich "efektownych" konceptów jest więcej. Chociażby w scenie gdy po wielkim dogu dumnie kroczącym przed widownią (to właśnie ten pies ma szukać Prisypkina w Moskwie), wprowadzony na linie pojawia się karzeł. I to właśnie tej scenie w czasie premiery towarzyszył gromki śmiech publiczności... "I z kogo się śmiejecie" - powtarza za Gogolem Prisypkin.
I szkoda tylko aktorów, którzy dali w tym spektaklu z siebie wszystko. Bardzo dobry w roli Prisypkina jest Leon Charewicz - wyciszony i zagubiony w tym chaosie sentymentalnie nuci stare pieśni. Znakomity jest Ryszard Jasiński jako Prorok - bezdomny alkoholik, który nie może znieść ciężaru "nowych czasów" i wciąż ma nadzieje na "lepsze". Przekonujący, jako zdeprawowany generał Preobrażenski, jest Stanisław Michalski. Absurdalnie zabawny w roli Majakowskiego schodzącego z pomnika jest Mirosław Baka. Jednak przygniatającego ciężaru tego, co dzieje się na scenie, nikt nie jest w stanie udźwignąć i wydaje się, że nikt nie panuje nad chaosem. Może tylko Halina Zalewska jako autorka scenografii idealnie przystającej do cyrkowych ram.
Tadeusz Słobodzianek jest jednym z najciekawszych, choć kontrowersyjnych współczesnych dramaturgów, a Ondrej Spisak reżyserem, który potrafi poruszyć do żywego swoimi spektaklami. W gdańskiej realizacji "Snu pluskwy..." niestety ten tandem popędził niczym ułańska szarża wprost w osłupiałą widownię. To naprawdę przykre.