Zobaczyć tekst.
Dorota Kołodyńska - ukończyła Wydziały Grafiki oraz Scenografii Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Współpracowała m.in. z takimi reżyserami, jak: Zbigniew Zapasiewicz, Piotr Cieślak, Adam Sroka, Feliks Falk. Kojarzona jest jednak głównie ze Zbigniewem Brzozą. Razem z nim zrobiła trzy wersje "Antygony" Sofoklesa - w Teatrze im. Kochanowskiego w Radomiu (1994), w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu (1995) i w Teatrze Studio w Warszawie (1998); trzy wersje "Przemiany" Kafki w Teatrze Studyjnym w Łodzi (1993), w Teatrze Dramatycznym w Warszawie (1994) i w Teatrze Polskim we Wrocławiu (1998); "Godzinę, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Handkego w Teatrze Studio w Warszawie (1996); dwie wersje "Zbrodni z premedytacją" Gombrowicza - w Teatrze im. Kochanowskiego w Radomiu (1994) i w Teatrze im. Jaracza w Łodzi (1996) oraz "Burzę" Szekspira w tym samym teatrze (1999). Jest autorką kostiumów do musicalu "Piotruś Pan" w Teatrze Roma w Warszawie (2000). Obecnie przygotowuje również ze Zbigniewem Brzozą "Miłość na Madagaskarze" Turriniego w Teatrze Studio w Warszawie. W 1999 roku otrzymała nagrodę im. Teresy Roszkowskiej.
MALWINA GŁOWACKA Z jakiej szkoły scenograficznej się Pani wywodzi, jaki to ma wpływ na Pani warsztat i styl uprawiany w teatrze?
DOROTA KOŁODYŃSKA Skończyłam warszawską ASP, najpierw Grafikę, a potem, jako studia podyplomowe - Studium Scenografii pod kierunkiem prof. Andrzeja Sadowskiego. Studia graficzne są dla mnie bardzo ważne, bo nauczyłam się tam pewnego sposobu myślenia. Tam uwrażliwiono mnie na konieczność podchodzenia do każdego nowego tematu ze świeżym spojrzeniem, zachęcano do szukania skrótu plastycznego, często łączonego z dowcipem. Najważniejsze było, by nie popaść w rutynę i manierę. Na Grafice zetknęłam się z wybitnymi artystami, takimi jak Teresa Pągowska i Janusz Stanny. No i zdobyłam podstawy warsztatu technicznego - przygotowanie projektu nie sprawia mi już specjalnego kłopotu po wielu godzinach spędzonych w pracowni rysunku. Doświadczenie z malarstwem spowodowało, że nie drży mi ręka, kiedy muszę samodzielnie malować dekoracje czy kostium - co też mi się czasem zdarza. Lubię też mocne, żywe kolory - może to pozostałość po barwnych kolażach, jakie robiłam dla prof. Stannego. Po ukończeniu Grafiki, a właściwie jeszcze w trakcie ostatniego roku, zaczęłam studia scenograficzne. Były bardzo kameralne - na roku byłyśmy tylko trzy - ale dzięki temu miałyśmy możliwość bezpośredniego, wręcz przyjacielskiego kontaktu z wykładowcami. Irena Biegańska uczyła nas myślenia o kostiumie, Janusz Sosnowski przygotowywał do pracy w filmie, Kazimierz Urbański pokazał, że możliwe jest wykreowanie scenografii tylko światłem. Przede wszystkim jednak był prof. Andrzej Sadowski - surowy i wymagający, który poświęcał nam mnóstwo czasu. To on mi uzmysłowił, jak ważne w myśleniu o scenografii jest pytanie: dlaczego?, a nie - jak? Miałyśmy również możliwość kontaktu ze Szkołą Teatralną na Miodowej. Tam zaczęłyśmy poznawać pracę scenografa w praktyce, ze studentami reżyserii i młodymi aktorami. Miałam dużo szczęścia, bo już od pierwszego roku zaczęłam samodzielnie i dość intensywnie pracować w teatrze, co było niezwykle ważne i nie zawsze się zdarza. A przecież tylko w ten sposób można tak naprawdę nauczyć się teatru. Pierwszą wersję "Przemiany" Kafki w reżyserii Zbyszka Brzozy zrobiłam właśnie w tym okresie w Teatrze Studyjnym w Łodzi, co było dla mnie nie tylko doświadczeniem, ale i przeżyciem. Potem przyszły kolejne realizacje, które robiłam niezależnie od zajęć w Akademii.
Czy ma Pani poczucie wspólnoty z innymi scenografami pracującymi z młodymi reżyserami? Jeśli tak, to na czym ta wspólnota polega?
Na pewno mam poczucie wspólnoty z koleżankami, które pracują z tzw. młodymi reżyserami. Jest to wspólnota pokoleniowa - w większości znamy się z warszawskiej Scenografii. No i mamy podobne doświadczenia, dobre i złe. Pozostajemy w kontakcie, czasem nawet bliskim, rozmawiamy o swoich problemach w pracy i pomagamy sobie w ich rozwiązywaniu. Oczywiście, występuje jakiś element współzawodnictwa, to chyba zrozumiałe, ale myślę, że się lubimy. Kiedy oglądam spektakle koleżanek, na ogół rozumiem ich zamierzenia i estetykę. Dlatego mi się podobają.
Na ile świat scenografii jest dla Pani światem autonomicznym, a na ile determinuje go rzeczywistość zewnętrzna - moda, film, TV, kultura masowa?
Każda praca jest czymś osobnym i indywidualnym. Wszystko zależy od współpracy z reżyserem. Wizje reżysera i scenografa muszą tworzyć wspólną, nierozerwalną całość. Każdą rzecz można jednak pokazać na wiele różnych sposobów. Widz może nie rozumieć, dlaczego świat spektaklu został tak, a nie inaczej ukształtowany, ale jeśli nawet odbiega to od jego przyzwyczajeń i oczekiwań, jeśli to go zaskoczy - tym lepiej. Świat na scenie musi go przekonać swoją artystyczną jakością. Każdy język plastyczny jest usprawiedliwiony, jeśli dzięki temu widz odbierze spektakl jako zdecydowaną i sugestywną całość. Osobiście bardzo lubię stylowe barokowe opery wystawiane z pietyzmem wobec realiów, ale z przyjemności oglądałam też operę Purcella, absolutnie awangardową, we współczesnych, bardzo zabawnych kostiumach czy niezwykłe "Jezioro łabędzie" Matthew Burnsa tańczone głównie przez mężczyzn i wystawione wyzywająco wbrew tradycji. Robiło to wrażenie. Nie odpowiada mi awangarda za wszelką cenę, uważam, że najważniejsza jest konsekwentna decyzja i żarliwość w jej realizowaniu. Oczywiście, otaczająca nas rzeczywistość, wszystko, co dzieje się wokół nas, nowe środki wyrazu - wideo, teledyski, świat mody, film - to wszystko jest tak istotne, że nie może być ignorowane. Obecność pewnych znaków współczesności w teatrze sprawia, że to, co chcemy powiedzieć widzowi, staje się dla niego aktualniejsze i bliższe. Jednak są utwory, które wymagają tradycyjnej oprawy i nie trzeba się tego obawiać.
Skąd czerpie Pani inspiracje?
Trudno mi na to odpowiedzieć. To zależy od tematu. Zwykle przygotowuję się dość długo, czytam dokładnie tekst i staram się go zobaczyć. Rozmawiam z reżyserem i poznaję jego wyobrażenie na ten temat. Współpraca polega na tym, że inspirujemy się wzajemnie, dochodzimy do jakichś wspólnych wniosków. Potem robię dokumentację. Zdarzało mi się szukać starych sepiowanych zdjęć i zastanawiać się, jak je można przełożyć na język scenografii. Często szukam w bibliotekach albumów, na przykład z kostiumami ludowymi czy stylowymi sukniami i zastanawiam się, jak je lekko i dowcipnie, albo przeciwnie - zupełnie na poważnie połączyć ze współczesną modą. Oglądam stare filmy na wideo, ale także Fashion TV, zbieram żurnale, albumy fotograficzne i książki ze stylowymi ilustracjami. Oczywiście, staram się dużo chodzić do teatru i do kina, być otwartą na różne doświadczenia. Czasem jakieś przelotne, przypadkowe wrażenie może być właśnie tą najciekawszą inspiracją. Tak naprawdę najmniej inspiruje mnie krytyka. Niestety, na temat scenografii w recenzjach powtarza się na ogół stereotypowe i zdawkowe opinie, bez próby bardziej wnikliwej oceny. Zdarza się, że pomijane bywa nazwisko kostiumografa. Kostium jest przecież równie ważny, jak dekoracja i światło. Dopiero razem, w harmonijnym współdziałaniu te trzy elementy tworzą scenografię. Często jest to praca różnych ludzi, odpowiedzialna i trudna. Wydaje się jednak, że recenzenci nie zawsze to doceniają. Oczywiście, bywają wyjątki - ale nie często.
Na czym polega Pani zdaniem wierność realiom przedstawionym w danym utworze literackim?
Ważne jest, aby został oddany sens utworu. To, co publiczność widzi na scenie, powinno poruszać, być przeżyciem i pozostawić coś wartościowego. Ważne jest oddanie klimatu. Można to osiągnąć w różny sposób. Uważam, że niewolnicze trzymanie się pewnych konwencji czy historycznych realiów może czasem spektaklowi zaszkodzić, uczynić go martwym i odległym. Czasem ważniejsze jest niedopowiedzenie, pozostawienie miejsca dla wyobraźni i wiedzy widza niż odtworzenie danej rzeczywistości w szczegółach. Wystarczy aura stworzona światłem, ruchem czy muzyką, samym kostiumem albo aluzją do epoki. Ale równie skutecznie można posłużyć się bogactwem szczegółów pozwalając widzowi wejść w epokę, poczuć jej smak i zapach - choć myślę, że i w tym przypadku unikać trzeba zbytniej dosłowności.
Czy odcina się Pani od starszego pokolenia scenografów, czy przeciwnie, czerpie Pani z ich doświadczeń?
Nie ma powodu "odcinania się" od pracy starszego pokolenia scenografów, tym bardziej że akurat w Polsce istniała wspaniała szkoła scenografii - Kosiński, Roszkowska, Wierchowicz i wielu innych. Byli współautorami spektakli, które na zawsze weszły do naszej kultury - i do naszej podświadomości. Znamy ich twórczość ze zdjęć, opisów czy nagrań archiwalnych. Język teatralny, jakim się posługiwali, wprowadzenie malarstwa do teatru, odejście od realizmu i opisowości, wszystko to, co dzisiaj wydaje się nam oczywiste, zostało przez nich odkryte i wypracowane. Czerpiemy z tego, często nieświadomie. My też stosujemy skróty plastyczne, posługujemy się symbolem, ale dodajemy nowe elementy. Nasze pokolenie próbuje szukać jeszcze czegoś nowego. Używamy innych środków wyrazu, bo żyjemy w innej rzeczywistości. Zmienił się styl kultury, nastąpiło otwarcie na świat. Agresywność współczesnych mass mediów i ich nieograniczone możliwości techniczne sprawiają, że teatr musi znaleźć dla siebie własne miejsce. Musi zdawać sobie sprawę ze swej specyfiki nie próbując za wszelką cenę dorównać tamtym osiągnięciom. Czasami wykorzystuje ten nowy język przekazu, stosuje pewne środki spoza tradycji teatralnej, bywa agresywny. To wszystko nas wzbogaca, ale myślę, że nie byłyby możliwe nowe eksperymenty, gdyby nie osiągnięcia poprzednich pokoleń scenografów i reżyserów. Jest wśród nich wielu twórców, których prace lubię i podziwiam. Miałam wyjątkową okazję przyglądać się próbom prowadzonym przez Giorgio Strehlera. Był to "Faust" Goethego w nowym budynku Piccolo Teatro di Milano, na nowoczesnej scenie z ogromnymi możliwościami technicznymi. Niezwykłe wrażenie zrobiła na mnie scenografia Josefa Svobody. Po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z takim rozmachem inscenizacyjnym, z połączeniem bogatych, rozbudowanych elementów teatru tradycyjnego ze skrajną umownością, skrótem i symbolem. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie praca świateł, czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Była to prawdziwa magia. Z polskich twórców bardzo cenię teatr Jerzego Grzegorzewskiego, a także Krystiana Lupy, których spektakle, choć tak różne, są dziełami wysmakowanymi plastycznie, zamkniętymi w swojej sugestywnej konwencji, niełatwymi w odbiorze, ale niezwykle szlachetnymi.
Jakie warunki powinien spełniać reżyser, żeby praca z nim była twórcza i przynosiła efekty? Czy współpraca ze Zbigniewem Brzozą spełnia te warunki?
Nie można chyba mówić o warunkach, które ma spełniać reżyser, bo to sprawa indywidualna. Wydaje mi się, że wszystko zależy od osobowości współpracujących ze sobą ludzi, czy umieją się porozumieć, czy mają podobny gust. Tylko wtedy jest szansa na osiągnięcie twórczego rezultatu. Mam nadzieję, że taka bywa moja współpraca ze Zbyszkiem Brzozą. Trwa już dość długo, zaczęła się, kiedy byłam na pierwszym roku scenografii i mimo że oboje współpracujemy także z innymi, co jakiś czas pojawia się wspólny projekt. Miałam szczęście, że już na samym początku spotkałam reżysera, który zaciekawił mnie teatrem, pozwolił uwierzyć, że wart jest wysiłku i trudu. Mam do jego decyzji bardzo duże zaufanie, a to jest dla mnie podstawa dobrej współpracy. Odpowiada mi typ jego wyobraźni, umiejętność budowania rzeczywistości onirycznej, jak było to choćby w "Przemianie" wg Kafki czy "Godzinie, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Handkego. Cenię jego wrażliwość plastyczną i wyczucie formy, które nigdy nie wyczerpuje się w pustych efektach dla efektów, ale wynika z wnikliwego odczytania tekstu. To bardzo precyzyjny i dlatego wymagający reżyser. Ale muszę też wspomnieć o mojej współpracy ze Zbigniewem Zapasiewiczem. Jest to dla mnie innego rodzaju doświadczenie, zetknięcie z innego rodzaju teatrem, bardziej tradycyjnym, opartym przede wszystkim na aktorstwie. Szczególnie cenię sobie możliwość obserwowania pracy Zapasiewicza nad słowem. Jego warsztat jest imponujący.
W jakim stopniu Pani pomysły scenograficzne są determinowane przez wizję reżysera, a na ile czuje Pani niezależność twórczą?
Wizja reżysera jest dla mnie podstawowym punktem odniesienia. W moim przekonaniu scenografia musi pełnić rolę służebną, nawet jeśli czasem wysuwa się na plan pierwszy. Staram się wczuć w oczekiwania i wyobrażenia reżysera. Ale zawsze uruchamiam także własną wyobraźnię, szukam swoich pomysłów. Czasem trzeba się spierać, walczyć o swoje rozwiązania. To jest także cena niezależności. Wiele pomysłów rodzi się już w trakcie pracy, słucham też propozycji aktorów. Wszystko jednak zależy od zaufania, jakie mam do reżysera. Jeśli pomysł na spektakl czy sam tekst nie przekonuje mnie, nie podejmuję współpracy.