Wzruszenia melancholijne (fragm.)
KIEDY się zastanawiam, gdzie jeszcze chciałbym mieszkać, gdybym miał opuścić Warszawę, to najpierw myślę o rodzinnym Poznaniu, ale zaraz potem o Wrocławiu. Nie tylko dlatego, że dzięki swej zabudowie, a później rozbudowie, posiada zarazem charakter miasta zabytkowego i nowoczesnej metropolii o szerokim oddechu. Hm!... Pamiętam, jak gwałtownie przed kilku laty natarłem na prezydenta Wrocławia za zgodę na zburzenie czcigodnie starożytnych Młynów św. Klary. Teraz mi tych Młynów dalej żal, ale mniejszy, gdy widzę, jakiej paradnej ustąpiły magistrali z rozmachem przecinającej miasto w poprzek. Jeżeli jeszcze obudowana zostanie równie udaną architekturą współczesną!
Nie to jednak stanowi o wielkiej atrakcyjności Wrocławia, lecz raczej jego energia kulturalna, promieniująca stamtąd przede wszystkim od murów Ossolineum. Jakże błogosławiona w skutkach była decyzja o przeniesieniu ze Lwowa, Narodowego Zakładu im. Ossolińskich właśnie do Wrocławia! Jak rad z bomby kobaltowej, tak na Wrocław jęła oddziaływać najintensywniejsza polskość z ossolińskich starodruków, z rękopisów "Pana Tadeusza" Mickiewicza, "Testamentu" Słowackiego, komedii Fredry, "Chłopów" Reymonta. Z tego narodowego polskiego epicentrum wyszła na Wrocław siła, co pozwoliła rosnąć uniwersytetowi, narodzić się teatrom Grotowskiego i Tomaszewskiego, miejscowej filharmonii zdobyć najtrwalej przywiązaną publiczność, także młodą zmieniającą warty z pokolenia na pokolenie. Opera, PWSM z pierwszym w kraju Wydziałem Terapii Muzycznej, chóry, festiwal "Wratislavia Cantans"...
Co się mnie tyczy, jechałem tym razem do Wrocławia w podwójnym celu. Najpierw do miejscowego Teatru Muzycznego, na premierę nowego polskiego musicalu "Błękitny zamek", a połączono to z uroczystym pożegnaniem dyrektorki Barbary Kostrzewskiej, która - zakończywszy świetną, ale i trudną karierę - powraca do Warszawy. Nie do wiary! Ta mała Basia... Mechanizm naszej pamięci ma to do siebie, że jeżeli zafascynował nas ktoś w swej młodości, już go widzimy potem młodzieńczym przez długie lata i mechanizm ów nie dopuszcza od zewnątrz informacji, że nasz idol tymczasem... Zresztą - przysięgam! - Barbara Kostrzewska jest nadal tak samo, rzekłbym: metafizycznie młoda, jak pamiętam ją, gdy zadziwiła Warszawę u progu II wojny światowej kreacją Małgorzaty w "Fauście" Gounoda.
Później były lata wyrwane z życia naszemu pokoleniu i znów Barbara jęła brylować, jako czołowy sopran liryczno-koloraturowy, najpierw se sceny Opery Śląskiej, następnie Poznańskiej i jeszcze na krótko, za dyrekcji Bierdiajewa, w Operze Warszawskiej. Że była też piękna i nadzwyczaj elegancka więc, przejąwszy tę rolę od Ewy Bandrowskiej-Turskiej, budziła szczególne zachwyty jako Violetta z "Traviaty" Verdiego.
Po śmierci Bierdiajewa w 1956 r., skutkiem fatalnych powikłań losu, primadonna operowa musi przenieść się na teren operetki, dyrektorując najpierw w Operetce Lubelskiej, gdzie miała sytuację mało korzystną i przyjemną. Dopiero kiedy przed 13 laty zaproszono ją do Wrocławia, mogła na terenie Operetki Dolnośląskiej, przekształconej później w Państwowy Teatr Muzyczny, realizować zamierzenia ambitne w tej lżejszej strefie artystycznej.
Do obiegowego repertuaru sztuk kasowych Bani Dyrektor włącza co pewien czas co ciekawsze pozycje nowe polskie. Dzięki temu Wrocław słyszy i ogląda musical "Kariera Nikodema Dyzmy" (A. Chundziak, J. Słowiłowski, St. Powołowski), wzruszający memoriał pieśni wojennej "Dziś do ciebie przyjść nie mogę" (A. Chundziak, I. Kanicki), śpiewogrę "Krakowiacy i Górale" (J. Stefani, W. Bogusławski), w inscenizacji Bronisława Dąbrowskiego. Aliści szczególną zasługą Kostrzewskiej - z perspektywy, w dziedzinie musicalu "historyczną" - było namówienie Ernesta Brylla, żeby wespół z kompozytorką Katarzyną Gaerner, napisał musical ludowy, dzięki czemu powstało "Na szkle malowane", przyjęte później przez Teatr Polski w Warszawie i do dzisiaj grane z sukcesem. Na swoje zaś odejście z Wrocławia pani dyrektor Barbara zamówiła u drugiej Barbary, uzdolnionej pisarki Wachowicz musical osnuty na tle starej anglosaskiej powieści, z gatunku zwanego ongiś "romansem", napisanej przez autorkę kanadyjską L. M. Montgomery pod tytułem "Błękitny zamek".
Urodziwa w stylu retro pani Wachowicz, która znana jest w środowisku literackim z tego, że ubiera się wyłącznie na fioletowo i nawet pisze tylko fioletowym atramentem - nie zraziła się kanadyjskim błękitem, tytuł "Błękitny zamek" pozostawiając musicalowi, któremu oprawę muzyczną dodał Roman Czubaty, zaś teksty piosenek Krystyna Śląska.W rezultacie powstała raczej komedia muzyczna, zgrabnie zbudowana, bo napięcie akcji rośnie prawidłowo aż do szczęśliwego rozwiązania, o wielu miłych melodiach czerpanych z wielu źródeł, z czym się zresztą p. Czubaty nie kryje. Sądząc po dobrej budowie ansamblów śpiewanych oraz po instrumentacji, musi to być kompozytor wykształcony, więc pewno wiedział, ile dla uciechy możnych swego czasu, z dorobku kolegów ściągali np. Bach i Mozart, przeto trzymał się wzorów niezłych.
Myślę jednak, że gdyby z nadmiaru muzyki Czubatego trochę zrezygnować i ten musical wystawić we wnętrzu lepszym akustycznie (wrocławskie jest potworne!), z udziałem najlepszych aktorów dramatycznych, którzy z powodzeniem mogliby piosenki tylko nucić - "Błękitny zamek" miałby szansę stać się dużym szlagierem lekkich scen, może nie tylko polskich.
Wszyscy śpiewacy, tancerze, scenografia, także orkiestra - byliprzyjemnie we Wrocławiu poprawni, a tak liczni, że w dobie oszczędności papieru wymienić ich po nazwiskach nie mogę.