Artykuły

No to do zaś

Kiedy nadszedł pamiętny dzień, w którym mój Wielki Kolega został Papieżem, uznałam, że ten doniosły fakt do czegoś mnie zobowiązuje. Sięgnęłam więc do tekstów biblijnych, do utworów wielkich mistyków i tak zrodził się mój własny teatr religijny - wspomina Danuta Michałowska.

W trudnych dniach po śmierci Ojca Świętego do wielu wspomnień o Nim dołączamy i te pochodzące od kolegów z lat młodości, z czasów teatralnych fascynacji Karola Wojtyły, współtwórcy Teatru Rapsodycznego w Krakowie.

Jedną z Jego koleżanek była Danuta Michałowska, aktorka, która nie tylko występowała w spektaklach wraz z Karolem Wojtyłą, ale też On, już później, jako Papież, wyznaczał jej artystyczne ścieżki.

- Karol Wojtyła odegrał bardzo ważną rolę w całym moim życiu, szczególnie artystycznym. 15 października 1938 roku, w Domu Katolickim - obecnej Filharmonii Krakowskiej - odbył się wieczór autorski, podczas którego swoje wiersze czytał właśnie Karol Wojtyłą. Wówczas po raz pierwszy Go zobaczyłam, ale nie poznałam osobiście. Od razu zwrócił moją uwagę znakomitą interpretacją wiersza i pięknym, niepowtarzalnym brzmieniem głosu. Później widziałam Go na scenie Collegium Nowodworskiego w "Kawalerze księżycowym", w którym grał jeden ze znaków zodiaku - Byka. Był ubrany w strój pięściarza, z bokserskimi rękawicami i wygłaszał zabawny monolog.

Osobiście poznałam Karola Wojtyłę w czasie okupacji, kiedy to w tajnym zespole teatralnym, otoczonym opieką przez Juliusza Osterwę, zaproponowano mi rolę Smugoniowej w przygotowywanej "Przepióreczce" Żeromskiego. Na pierwszej próbie spotkaliśmy się we trójkę: Wojtyłą (próbował rolę Smugonia), Kydryński i ja. Później, w poszerzonym już składzie, pracowaliśmy nad "Weselem": Wojtyłą - Wernyhora, a ja Panna Młoda. Kolejną premierą było "Wyzwolenie", w którym Karol grał oczywiście Konrada, a mnie powierzono postać Hestii.

A potem nadszedł dzień, kiedy Karol odwiedził mnie w "Społem", gdzie pracowałam jako maszynistka. Przyszedł w swoim drelichowym roboczym kombinezonie, wzbudzając pewną sensację wśród koleżanek i powiedział: "Przyjechał Mietek Kotlarczyk, zaczynamy robotę. Przygotuj się, będziemy robić "Króla Ducha". I tak, 22 lipca 1941 roku, pierwsza próba dała

początek Teatrowi Rapsodycznemu, którego mózgiem i ideologiem był Mieczysław Kotlarczyk, zaś nie do przecenienia wkład ideowy, intelektualny i artystyczny wnosił Karol Wojtyłą. To wówczas narodził się teatr słowa, które było tak ważne również dla późniejszego Papieża. Graliśmy razem także w "Hymnach" Kasprowicza i w "Samuelu Zborowskim" - koronnym przedstawieniu lat okupacji.

Karol wnosił ogromny ładunek talentu, rozumu i niepohamowanego młodzieńczego, radosnego entuzjazmu. Nie był gadatliwy jak inni koledzy, lecz dzielił się z nami niezwykle celnymi uwagami. A kiedy udał nam się jakiś szczegół aktorski - rzucał się na podłogę, stawał na głowie lub chodził na rękach, a czasem wydawał niesamowite odgłosy radości swego potężnego barytonu. Później, gdy my siał już o teologii, był na próbach obecny jedynie ciałem, raczej milczący, bo duchem przy innych sprawach.

Nasze dyskusje o teatrze przenosiły się także poza próby. Często po nich jechał wprost do pracy, do Solwayu. Wsiadaliśmy do jednego tramwaju i toczyliśmy dalsze dysputy. Poezja i sztuka aktorska były Jego żywiołem. Dlatego też Juliusz Osterwa widział w Wojtyle przyszłość polskiego teatru. Wspaniały głos, niezwykła interpretacja, ogromna siła scenicznej osobowości.

O tych i późniejszych czasach, kiedy został biskupem i wspierał Teatr Rapsodyczny, walczył o jego przetrwanie, mogłabym opowiadać długo. Wiele z tych wspomnień zawarłam w mojej książce "Pamięć nie zawsze święta".

Przejdźmy jednak do chwili, kiedy nadszedł pamiętny dzień, w którym mój Wielki Kolega został Papieżem. Uznałam, że ten doniosły fakt do czegoś mnie zobowiązuje. Sięgnęłam więc do tekstów biblijnych, do utworów wielkich mistyków i tak zrodził się mój własny teatr religijny. Od czasu pontyfikatu wszystkie moje artystyczne wybory konsultowałam z Ojcem Świętym. Dzieliłam się uwagami, interpretacją. I zawsze dostawałam odpowiedź. Widzi pani te grube teczki - one zawierają całą korespondencję z Ojcem Świętym. W swoich listach zamieszczał krótkie, lapidarne, ale jakże istotne komentarze na temat moich monodramów - znał je z kaset - książki, mojej interpretacji "Tryptyku rzymskiego" czy tomiku wierszy, o którym napisał: "Dobrze, żeś go wydała".

W Watykanie byłam kilkakrotnie, a dwukrotnie miałam zaszczyt zaprezentować Ojcu Świętemu, w Jego salonie, dwa monodramy: "Ja bez imienia" - to była prapremiera mojej sztuki o kobiecie będącej wielką miłością świętego Augustyna i "Gołębicę w rozpadlinach skalnych". Po obu występach prowadziliśmy z Ojcem Świętym i Jego gośćmi długie dyskusje. Nawet spieraliśmy się.

Ostatni raz odwiedziłam Go tuż po świętach Bożego Narodzenia 2003 roku. Był wówczas w bardzo złym stanie. A jednak spotykaliśmy się codziennie, przez trzy dni - raz na mszy świętej w Jego kaplicy, a później, trzykrotnie podczas śniadań lub kolacji. Pierwszego dnia podarowałam Mu swój monodram w formie książki "NN, czyli Tatiana po raz 483 ", o którym wiedział, bo informowałam Go w listach o postępujących pracach. Następnego dnia, podczas kolacji i wspólnego kolędowania usłyszałam: "No, przeczytałem to twoje...". Ośmieliłam się zapytać: "No i co, Ojcze Święty?". Usłyszałam lapidarną odpowiedź, bo przecież był mistrzem syntezy: "Niesamowite". To była cała i najpiękniejsza recenzja.

Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. W jednym z tych grudniowych spotkań, uczestniczyła pani Rybicka, która wraz z mężem była bardzo zaprzyjaźniona z Karolem Wojtyłą, jeszcze z czasów młodzieńczych wypraw kajakowych. Wtedy właśnie usłyszałam od niej opowieść. Kiedy profesor Rybicki był umierający w krakowskim szpitalu, otrzymał tam telefon. Zadzwonił do niego Ojciec Święty. Rozmawiali, a na zakończenie wspólnie odśpiewali hymn żeglarski. Ta krótka historia zastępuje dziesiątki innych opowieści.

A wracając do ostatniego spotkania. Kiedy żegnałam się już z Ojcem Świętym, usłyszałam: "No to do zaś...". Moją ostatnią książkę też zakończyłam tymi słowajni, wierząc, że może się spełnią. Przed dwoma miesiącami dostałam list od Papieża z pytaniem, kiedy przyjadę. Myślałam, że może tego lata, do Castel Gandolfo?

"Zaś" nastąpi na tamtym, lepszym świecie.

Ostatni list od Niego nosi datę 15.03.2005. Był już przecież bardzo chory. A jednak napisał: "Droga Danusiu, Bardzo Ci dziękuje za list zapewniający o Twojej duchowej łączności ze mną. Wdzięczny jestem Ci za towarzyszenie mi modlitwą w tym czasie zmagań z chorobą. List otrzymałem w dniu powtórnego powrotu z polikliniki do Watykanu. Piszesz, że i Ty nie czujesz się najlepiej, chociaż nie jest tak źle, skoro jeszcze decydujesz się na udział w monologach romantycznych w Teatrze Słowackiego. Życzę Ci tych potrzebnych wewnętrznych bodźców. Niech Zmartwychwstały Chrystus obdarzy Cię swymi łaskami głębokiej radości i wielkiego pokoju, których źródłem jest On, Zwycięzca śmierci i szatana. Polecam Cię opiece Matki Najświętszej i z serca błogosławię".

Na zdjęciu: Karol Wojtyła w czasach studenckich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji