Artykuły

Najłatwiej po literkach

"Papierowe kwiaty" w reż. Bogdana Kocy w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Pisze Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Tytuł dramatu Egona Wolffa "Papierowe kwiaty" powinien podpowiadać reżyserowi różne piętra opowieści. Pozornie - gdy się ją streszcza w paru słowach - bardzo prostej w anegdocie. Jakiś lump odnosi do domu zakupy eleganckiej kobiecie i zostaje na dłużej pod pretekstem, że na dole pod bramą czeka na niego dwóch bandziorów.

Tu zaczyna się nie tylko gra słów, bardzo ważna w tym dramacie, ale też gra tysiąca niuansów, które reżyser z aktorami pogubił. Gdzieś migają jasnością ślady budowania psychologicznego tych postaci. Ale to raczej przypomina czkawkę.

Robert Dudzik, jako Sztokfisz, swoje różne role stwarza w każdej kolejnej scenie oddzielnie. Tak, jakby reżyser za każdym razem dawał mu nowe cząstkowe zadanie aktorskie i tłumaczył, jaki powinien być. Aktor z tych pojedynczych zadań wywiązuje się dobrze, a czasami nawet, jak w scenach przed lustrem - bardzo dobrze. Autor wyposażył Sztokfisza w najróżniejsz cechy charakteru.

To mieszanie i skomplikowanie osobowości czyni tę postać demoniczną i tajemniczą. Tak powinna być budowana od pierwszej do ostatniej sceny. Tymczasem aktor ograbia Stokfisza z tej najistotniejszej cechy, udając prymitywa pożerającego w obrzydliwy sposób makaron z chińskiej zupki. Za chwilę patrzymy na groteskową scenę nienawiści do kanarka. Potem oglądamy go jako niemal poetę, który opowiada o mocy papierowych kwiatów. Przy śniadaniu zachowuje się jak zawodowy kelner, trochę groteskowo przerysowując nową twarz. Mamy więc festiwal etiud, tylko nie mamy postaci. Ktoś jej ukradł kręgosłup sceniczny i psychologiczny. Nie wydaje się ona ani groźna, ani tajemnicza. Raczej prostacka, kiedy zaczyna wrzeszczeć bez sensu. Wcale mnie nie interesuje, dlaczego taka jest, a właściwie z tym pytaniem powinienem wyjść z teatru.

O partnerce Roberta Dudzika Lidii Schneider nie mogę za wiele napisać, bo przez większość spektaklu grała do mnie plecami. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ile niuansów aktorskiej sztuki można wyrazić przy pomocy pleców. Zbyt wiele aktorce się nie udało.

Trudno mi wytłumaczyć, dlaczego reżyser i scenograf - Bogdan Koca, tak akurat ustawił widownię, że momentami odbieraliśmy tę sztukę jak słuchowisko. Napisana została dla teatru pudełkowego z klasycznym podziałem na scenę i widownię. Tak też została postawiona na jeleniogórskiej Scenie Studyjnej. "Awangardowe" jest tylko ustawienie krzeseł. W ciemno mogę wskazać miejsce, w którym reżyser siedział podczas prób. Patrząc od wejścia na widownię, po lewej stronie w środku.

Postać Ewy ma również wiele cieni. Niepotrzebnie wiele rzeczy aktorka grała wprost. Gdy w tekście padają słowa, że jest zabiegana, my to już wiemy, bo biega po scenie bez sensu od samego początku. Ewa jest rozbiegana, ale wewnętrznie. Zjadają ją różne niepokoje. To było zadanie do zagrania. Wiele w całej realizacji jest takiej łopatologii. To też ograbia tę sztukę z wewnętrznej poezji, która w niej jest. W żargonie sług Melpomeny mówi się, że "reżyser poszedł po literkach". Innymi słowy, nie wysilił się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji