Artykuły

Cztery teatry

Coraz częściej daje się zauważyć fakt, że spektakle Teatru TV przybierają na objętości. To, co - jak nam się wydawało - miało określać specyfikę scenicznych widowisk w telewizji, czyli ich skrótowość, potwierdzaną wieloma zabiegami adaptacyjnymi oryginalnych tekstów dramatycznych, zaczyna powoli zanikać w praktyce TV. Dojdziemy zapewne, na drodze "twórczych" poszukiwań, do miejsca skąd startował Teatr Telewizji. A więc do przekazu sfilmowanego przedstawienia teatralnego. Świadczą o tym dwa ostatnie spektakle: poniedziałkowy "Don Karlos" Schillera (z Warszawy) i piątkowa "Zabawa jak nigdy" Saroyana (z Wrocławia).

Rzecz jednak nie w tym, czy i jak zostało sfilmowane przedstawienie, ale w niepokojących jego długościach, niemal osiągających w emisji granicę północy. Kto strawi - o ile już dotrwa - takie tasiemce, jeśli nawet Kobry (w sumie bynajmniej nie dłuższe) dzieli się na kilka części, jak serial? No, ale to już inna sprawa.

"Don Karlos" jeden z najtrudniejszych dramatów "wolnościowych" Schillera, skomplikowany wielością sytuacji na scenie - o dziwo zaprezentował się w ujęciu reżysera M. Z. Bordowicza, bardzo telewizyjnie. Kameralne dialogi, przede wszystkim, zyskały na głębi psychologicznej w zbliżeniach kamerowych, a sceny zbiorowe, wielkie - wcale nie zanikały, ani nie traciły swej dynamiki. W ten sposób dramat o władzy i walce przeciw tyranii między ojcem (królem hiszpańskim) a synem (następcą tronu) znalazł w telewizji lepsze warunki, aniżeli w "normalnym" teatrze. Świetnie grany zwłaszcza przez młodego K. Kolbergera, Z. Wardejna i S. Zaczyka - tracił jednak na ekspresji w scenach z Królową-macochą (E. Wiśniewska).

Nie najlepiej zagrano za to smutną komedię Saroyana. Nawet sprowadzony posiłkowo ze stolicy J. Duryasz miał tzw. przestoje w grze, podyktowane chyba przesadną pieczołowitością o wywołanie nastroju beznadziei, jakim wypełnił autor sceniczną knajpę amerykańską - coś w rodzaju symbolicznego przekroju kontrastów społecznych w USA, spotęgowanych jeszcze atmosferą wojny (rzecz bowiem rozgrywa się pod koniec roku 1939). Mimo wszystko, koloryt sztuki i jej psychologiczne podłoże udało się zachować reżyserowi W. Wodeckiemu - czego nie można powiedzieć o ostatniej Kobrze.

"Rewolwer na deszczu", niby to sztuka współczesna i francuska - a pomysł oparty na sytuacji konfliktowej małżeństwa pijaków z tzw. dobrej sfery, a w rezultacie ani atmosfera, ani tendencje ostrzegawcze przed złem tkwiącym w ludziach o spłyconej alkoholizmem świadomości - nie tłumaczą dość jasno obecności tej Kobry na naszych ekranach. I sztuka nie najlepsza i jej moralne motywy w pseudokrzywym zwierciadle, ani sama intryga kryminalna nie są na tyle wystarczające, żeby aż tak celebrować to widowisko w TV. Uśmieszek reżyserski, to za mało - a "nagrywanie" aktorskie (A. Seniuk i J. Zakrzeński) w sytuacjach dramatycznie niedopracowanych - to za dużo przesady. Jedna interesująca postać włóczęgi (M. Kociniak), to jeszcze mniej jak na całą Kobrę i ćwierć pomysłu sensacyjnego...

Całe szczęście, że znów Olga Lipińska ratowała teatr (w kabaretowym wydaniu) swoim "Gallux-show". Kapitalne skróty satyryczne, celność obserwacji obyczajowych, pytanie: kto odpowiada za kształt naszej, współczesnej rozrywki masowej? - w zabawnych spięciach, przekornych wyjaskrawieniach - dostarczyły emocji, aż smutno się robiło ze śmiechu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji