Artykuły

Niewesoła komedia

Wszystkie rozwiązania, przemawiające na korzyść spektaklu, muszą rywalizować o uwagę widza z tymi, po które sięgnięto jedynie dla efektu - o spektaklu "Wiele hałasu o nic" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie pisze Katarzyna Piwońska z Nowej Siły Krytycznej.

Tadeusz Bradecki po raz kolejny sięgnął po komedię Szekspira - tym razem było to "Wiele hałasu o nic" w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy. Lista pomysłów reżyserskich na realizację tekstu jest krótka: postawić na tekst Mistrza (wszak broni się sam), przenieść akcję w lata (około) sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Czemu drugi zabieg ma służyć? Trudno ustalić, bo umieszczenie w radykalnie innej epoce ujawnia się przez kostiumy i scenografię, ale nie sięga głębiej: żadnych kontekstów historycznych, obyczajowych, szukania powiązań... Jednym słowem - chirurgia estetyczna.

Do tej pory prześladuje mnie pytanie, jaki cel postawili przed sobą twórcy, rozpoczynając pracę nad tym utworem Szekspira. Jeżeli chcieli zrobić spektakl ku uciesze gawiedzi - sprawa powiodła się, ale nie do końca pomyślnie. Jak na komedię, rzecz zbyt często przybiera tonację śmiertelnie poważną, a widownia uśmiecha się o wiele rzadziej, niż to zaprogramował autor. Wykonawcy nie spieszą się, grają z namaszczeniem, a brak tempa to dla komedii pierwszy krok ku porażce. Broni się pierwsza część, po przerwie robi się niewybaczalnie smutno. Nie wszyscy jednak widzowie te zmiany nastrojów zauważają i gdy Klaudio (Mikołaj Roznerski) porzuca w upokarzający sposób swoją narzeczoną (Dagmara Banaczek), parskają śmiechem, jak przy najprzedniejszym żarcie.

Skoro więc nie miało być zbyt wesoło, może warto było pokusić się o wprowadzenie odniesień do współczesności lub reinterpretacji? Myślę, że nawet widzowi nieznającemu tekstu, już po kilku pierwszych dialogach nasunie się zasadność wpisania prezentowanej historii w dyskurs feministyczny lub genderowy. Zdaje się jednak, że w najstarszym lubelskim teatrze nikt sobie "nowinkami" głowy nie zaprząta i aktorzy odgrywają spiskowo-omyłkową komedię - czasem do śmiechu, czasem do łez - sprowadzając Szekspira do roli scenarzysty rodem z telewizyjnego serialu.

Oglądając spektakl, miałam wrażenie, że był wypadkową wielu odmiennych koncepcji na to, jak powinien końcowy produkt wyglądać, a zabrakło osoby, która z tej wielości potrafiłaby wybrać odpowiednie elementy i skoordynować w dobrą, spójną i sensowną całość. Aktorzy, obierając różne konwencje, grają nie ze sobą, lecz przeciw sobie. Z jednej strony mamy brylującego na scenie Szymona Sędrowskiego w roli Benedyka, który swoją i tak już zabawną postać obśmiewa na każdym niemal kroku, czyniąc autoironię i przerysowanie dominującymi cechami tej kreacji. Z drugiej strony widzimy grupę aktorów sprawdzających, czy można zagrać "Wiele hałasu o nic" według reguł tragedii. W środku pozostaje niewyraźna reszta postaci, wnoszących do spektaklu tak absolutne nic, że trudno znaleźć powód, dla którego ręka reżysera nie skreśliła ich już na wstępie. Bradecki, co prawda, deklarował, że chce pokazać kryjące się pod komediowym płaszczykiem poważne, aktualne również w naszych czasach pytania, jednak środki, jakie do tego celu obrał, nie poskutkowały zgodnie z intencjami.

Należy zanotować poprawę w kwestii scen zbiorowych, które do tej pory były dla mnie znakiem rozpoznawczym tego teatru. Tu pojawiają się rzadko, nie są tak tłumne jak zazwyczaj, aktorzy nie stoją już jak stado żon Lota, czekając na swoją kwestię, ale mają pomysł, co zrobić z faktem obecności na scenie. Finał spektaklu nie jest tradycyjnym wystąpieniem na baczność z udziałem wszystkich aktorów, grających w przedstawieniu - reżyser zaproponował taneczny korowód, który przez scenę prowadzi Benedyk.

Przedstawienie Bradeckiego składa się z takich ładnych obrazków jak wyżej wymieniony. Miło patrzy się na rozświetloną jasnymi barwami żółci i błękitu scenę, można na chwilę z przyjemnością zawiesić oko na zmieniających się kreacjach kobiet i perfekcyjnie skrojonych garniturach mężczyzn. Wzrokowcom dokonania scenografa (Jagna Janicka), reżysera światła (Maria Machowska) i kostiumologa (Sławomir Smolorz) mogą się spodobać. Ale i słuchowcy znajdą coś dla siebie: poczynaniom aktorów towarzyszy muzyka - wykonywana na żywo przez uczniów szkoły muzycznej - bardzo sprawnie wpleciona w tkankę spektaklu.

Tytuł komedii, którą wzięto na warsztat w lubelskim teatrze, obraca się niestety przeciwko widowisku, jakie powstało i stanowi do niego gorzki komentarz. Wszystkie rozwiązania, przemawiające na korzyść spektaklu, muszą rywalizować o uwagę widza z tymi, po które sięgnięto jedynie dla efektu. W ostatecznym rozrachunku wartością pierwszorzędną przedstawienia pozostaje tekst, a to chyba nie jest najlepsza ścieżka do obrania w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji