Artykuły

Patty Almodovara i Ewy Kasprzyk

Komedie przyniosły jej popularność. I przyznać trzeba, że jest aktorką, która lubi, umie i chce być popularna - pisze o EWIE KASPRZYK Maciej Maniewski w Kinie.

Błysk naprawdę dobrego kina na tle rodzimej mizerii: "Telefon", dwuminutowy film Marcina Wrony, zrealizowany w ramach projektu "Sunday in the Country" Europejskiej Akademii Filmowej. Film, którego bohaterami są Patty Diphusa, postać stworzona przez Pedro Almodovara i sam Almodóvar (chociaż obecny tylko głosem). W roli Patty wystąpiła Ewa Kasprzyk [na zdjęciu]. I pewnie ten film nigdy by nie powstai, gdyby nie upór aktorki, której udało się przekonać hiszpańskiego reżysera, by właśnie jej pozwolił dać materialne życie - najpierw w scenicznym monodramie, później na ekranie - postaci, pozostającej dotąd bytem literackim. A przecież nie od dziś wiadomo, jak niechętnie oddaje Almodóvar własne teksty w inne ręce. Tym bardziej, że Patty była mu szczególnie bliska. Pośród wielu postaci kobiecych, jakie stworzyłem, Patty jest wiernym odbiciem moich własnych odczuć - stwierdził.

Ale kimże jest owa tajemnicza, powołana do życia przez Almodovara - Patty? Międzynarodowy symbol seksu albo międzynarodowa gwiazda porno narodziła się w roku 1983, kiedy w mediolańskim tygodniku "La Luna" zaczął Almodóvar publikować felietony, których bohaterką, a zarazem swym alter ego, uczynił właśnie ją. Jej oczami patrzył na świat, z jej perspektywy opisywał epokę lat 80., w której czas rozciągał się dzięki intensywności przeżyć, narkotyki ujawniały jedynie swoje beztroskie oblicze, a seks był czymś higienicznym. Tamta epoka minęła. Ale Ewa Kasprzyk dostrzegła zupełnie inną warstwę tekstów, wcale nie zwietrzałą. Jej Patty to kobieta usytuowana niejako poza czasem. Co więcej, wciąż prowokująca. Już nie do tego, by inaczej spojrzeć na świat, lecz by spróbować inaczej spojrzeć na siebie.

Uosabia najbardziej wyuzdane erotyczne fantazje (a może koszmary?...), a jednocześnie nie traci wewnętrznej czystości. Jest monstrualna, a jednocześnie zaskakująco krucha. I to wcale nie paradoks. Należy bowiem, jak podkreślał Almodóvar, do tego samego typu kobiet co Holly Golightly ze "Śniadania u Tiffany'ego" Capote'a. Jest w ciągłej podróży. Wciąż ucieka. Od czego? Może od siebie samej - takiej, jaką stworzyli ją inni. Wciąż szuka. Czego? Może także siebie - takiej, jaką chciałaby się stać. Ja nie chcę spać, nie chcę umierać - śpiewała przed laty Kalina Jędrusik w legendarnej już dziś roli Holly. Patty też nigdy nie śpi. Zbyt cenna jest dla niej każda chwila życia, które chłonie we wszystkich przejawach.

I w oparciu o ten właśnie rys zbudowała Kasprzyk swą postać. Neonowa dziwka w różowej peruce wielkości balii, półmetrowych rzęsach, na niebotycznych koturnach z przezroczystego plastyku, aż przerażająca w pierwszej chwili tandetną wulgarnością, przeobraża się na oczach widzów w zagubioną, zmęczoną kobietę, która walczy o prawo do uczucia. Dokonuje Kasprzyk na scenie psychologicznej demistyfikacji, prowadząc bohaterkę przez wszelkie rodzaje emocji, przechodząc od jaskrawej groteski do cichego, jakby zawstydzonego wzruszenia. Jest dowcipna, ironiczna, bezpretensjonalna. W każdym momencie prawdziwa.

Patty na ekranie jest pozbawiona zewnętrznych, jaskrawych atrybutów swej profesji. Już nie walczy. Zabłąkana na warszawskim Dworcu Centralnym, prosi tego, który powołał ją do życia, o zakończenie historii. O happy end. Krótka rozmowa telefoniczna, a przecież ile się na ekranie dzieje, jak bogaty jest obraz, jak dynamiczny styl opowiadania Wrony, posługującego się zbitkami krótkich ujęć, wśród których jak refren wraca twarz aktorki. Tym razem pełna nadziei. "Telefon" to właściwie filmowy żart.

Jednak żartować z podobną klasą i w podobnym stylu to już prawdziwa sztuka. Ze strony Ewy Kasprzyk to żart kilkupiętrowy - z siebie samej, ze schematu, przez który najczęściej jest odbierana, z peregrynacji, jakie towarzyszyły jej przygodzie z Almodovarem,

Dlaczego właśnie ona i Almodóvar? Wydawać by się mogło, że to pomysł czysto komercyjny. Zagrać poniekąd "w Almodovarze"! Jako pierwsza polska aktorka w dodatku. Lecz Ewę Kasprzyk w stronę Patty prowadziła inna droga. Już po "Bellissimie", telewizyjnym filmie Artura Urbańskiego, jeden z krytyków napisał o jej roli: Powstała kreacja niczym z filmów Almodovara. Zagrała kobietę próbującą niespełnione ambicje i zawiedzione marzenia zrealizować w osobie córki. Postać oparta na emocjach o temperaturze wrzenia wymagała od aktorki nieustannego balansowania na krawędzi. Wystarczyłby jeden niebaczny krok, by uczynić z Elżbiety psychopatyczne monstrum, ubrane we włosy, makijaż i sposób bycia a la Violetta Villas. Kasprzyk nie ośmiesza jednak swej bohaterki. Nawet w najbardziej skrajnych reakcjach pozwala ją zrozumieć. Fascynujące okazało się odkrywanie ludzkiej twarzy kobiety, która bezwiednie zmierza ku granicy szaleństwa.

Odkrycie nowej aktorki - tak przywitano nagrodzoną na festiwalach w Gdyni i w Wenecji rolę w "Bellissimie". Ale Ewę Kasprzyk nieraz już wcześniej odkrywano.

Odkryciem nazwano już jej filmowy debiut - Kwirynę w "Dziewczętach z Nowolipek" i "Rajskiej jabłoni" Barbary Sass. Rolę zagraną, rzeczywiście, z rzadką u debiutantki przenikliwością i pasją. Zaraz potem przyszło odkrycie teatralne: Greta w "Pułapce" Różewicza na scenie Teatru Wybrzeże, nagrodzona na festiwalu we Wrocławiu. Odkryciem dojrzałego psychologicznego kunsztu aktorki (znowu w kinie) stała się "Jemioła" Wandy Różyckiej-Zborowskiej, kameralny film poruszający temat trudnych związków matki i córki. Wreszcie kino (po raz kolejny), tym razem za sprawą Romana Załuskiego, odkryło w niej aktorkę komediową, która potrafi efekt komiczny uzyskać nie przez łatwą szarżę, lecz przez świadomą grę formą. Nutę drwiącej rodzajowości umie zręcznie połączyć z lekko groteskową deformacją. Do tego uroda, wdzięk, temperament... to się mogło podobać.

I posypały się role w "Koglu-moglu", "Galimatiasie", "Komedii małżeńskiej", "Pajęczarkach", "Kolejności uczuć", "Kochaj i rób co chcesz", "O dwóch takich, co nic nie ukradli"... Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że postacie komediowe zaczęły aktorkę wyraźnie ograniczać, zamykać w zbyt łatwo czytelnym schemacie, czego wymownym przykładem rozerotyzowana pani senator w "Karierze Nikosia Dyzmy" czy Lola Katafalk o lekkich obyczajach i złotym sercu w "Cudownie ocalonym". Właściwie trudno obu rolom cokolwiek zarzucić, oprócz jednego - okazały się zbyt konwencjonalne, zabawne wprost, bez marginesu, który pozwoliłby powiedzieć coś poza tekstem. A właśnie tam kryje się esencja aktorstwa Ewy Kasprzyk.

Komedie przyniosły jej popularność. I przyznać trzeba, że jest aktorką, która lubi, umie i chce być popularna. Od kilku sezonów gra na scenie Teatru Kwadrat, pojawia się w chętnie oglądanych serialach. Nie chce jednak być odbierana tylko przez ten pryzmat.

Udowadniają to wyśmienite kreacje w sopockim Teatrze Atelier, który traktował widza jako współuczestnika rozmowy na tematy niewygodne i drażliwe. Teatrze aktorskim wreszcie, prowokuj ącym wykonawców do wyzwalania najbardziej skrajnych napięć i zaskakujących wewnętrznych transformacji. Tu każda jej rola była inna, jedna stanowiła zaprzeczenie następnej, każda właściwie stawała się odkryciem: tragiczna, naznaczona wojenną przeszłością Masza, szukająca śmierci w szaleńczym wirze życia ("Wilki" wg Singera); krucha Polina, zagubiona w świecie, gdzie jedynym lekarstwem na całe zło pozostaje kieliszek wódki ("Do dna" Pietruszewskiej); drapieżna Katarzyna, opętana chęcią dręczenia najbliższych i siebie ("Demony" Norena) czy przerażająca czysto biologiczną siłą niszczenia i tworzenia matka narodu ("Upadek" Srbljanović). Role naznaczone wyraźnym piętnem indywidualności i odwagi, wrażliwości i wyobraźni... i poczucia humoru.

Po współpracy z Atelier, teatrem offowym, nową możliwość znalazła w kinie o podobnym charakterze - produkcjach niezależnych, filmach studenckich, dyplomowych. Młodzi twórcy odkryli w niej aktorkę, dla której zawodowy profesjonalizm nie jest tym samym, co bezpieczna rutyna. Przeciwnie, otwiera drogę do wciąż nowych poszukiwań. Zawodowy margines, ktoś powie. W pewnym sensie tak, bo tych filmów nie sposób właściwie zobaczyć w zwykłym obiegu. A jednak mają swoją widownię, coraz większą. Nierzadko stają się bardziej znane i cenione niż oficjalne produkcje. Wystarczy przypomnieć listę nagród, jaką zdobył i wciąż zdobywa na świecie "Człowiek magnes" Marcina Wrony, gdzie zagrała szarą, pełną goryczy kobietę, zdominowaną przez męża-magnetyzera. W tej roli zmieniła wygląd, sposób mówienia, poruszania się. Nie dla samej odmienności; szuka w ten sposób środków dla sugestywnego oddania istoty dramatu.

Zdecydowanie tragikomiczną postać stworzyła natomiast w "Licencji na zaliczanie" Pawła Czarzastego. Znakomita w wiecznym zakłopotaniu i naiwnym zdumieniu, opętana instynktem kury, chroniącej przed światem swe jedyne, dawno wyrośnięte pisklę. A jeszcze utrzymana w wyraźnym autoironicznym cudzysłowie Violetta, kobieta luksusowa, w "ToTuToTam" Lecha Mackiewicza, wreszcie Patty Diphusa, którą przywołaliśmy na początku, rozmawiająca przez telefon z Almodovarem...

Teraz warto się wybrać do teatru, by zobaczyć Kasprzyk jako Patty w scenicznym monodramie, ale także po to, aby zobaczyć ciekawy film. Bo "Telefon" stał się jego oryginalną puentą, a na inny sposób rozpowszechniania raczej nie może liczyć, przynajmniej u nas. Film Marcina Wrony także pozostaje monodramem, mimo że włącza się głos Almodovara. Lecz ekran należy wyłącznie do Ewy Kasprzyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji