Artykuły

Złudzenie

Pamiętaj! - gdy chcesz objawić się jako twórca na wskroś aktualny, do­brze jest zacząć od igraszek z Iluzją. Gdy chcesz dotykać palących problemów współczesności - rób teatr o udawaniu. Po dziełach Mistrza Gombrowicza nie ma już przecież wątpliwości, że wszyscy coś grają, grają - bo muszą, grają - aby żyć. I drugorzędnej wagi jest problem - co grają? Udając Greka czy też zblazowane­go obywatela czasów postkomunizmu is­totne jest to, że się udaje, a dopiero później - kogo. Bądź więc ponad try­wialnymi pytaniami "kogo?", "po co?", Jak?" i "co z tego wynika?". Bądź uniwer­salny. Wszak nie byle kto przemieszał już teatr z życiem - po Calderonie, Szek­spirze, Pirandellu czy Gombrowiczu bę­dzie łatwiej. Sięgnij zatem śmiało po autotematyzm, zrób teatr o teatrze, pokaż wielkie udawanie o wielkim udawaniu - a masz szansę na otoczenie się nimbem "Barometru współczesności". Ale pamię­taj - widz to "granit", zwłaszcza po XX-wiecznych eksperymentach teatralnych. Jest więc możliwość, że zobaczy na scenie przede wszystkim to, co chciałeś zburzyć - linię rampy.

Jakby dokładnie znając ten smutny Ka­techizm Teatralnej Bezradności, Bogdan Hussakowski wyreżyserował na scenie Miniatury "Iluzję komiczną" Pierre'a Corneille'a - rzecz o udawaniu właśnie. Przy tym wyreżyserował ją tak, że - o dziwo! - powstał kawałek przyzwoitej teatral­nej roboty. Oczywiście - bez euforii! Jed­nak jak na dzisiejszy dzień krakowskich scen - to wcale nie bagatela.

W XVII-wiecznym Paryżu tekst Corneille'a powinien był wywołać skandal.

Gdy francuski klasycyzm doprowadza sztukę konstruowania iluzji do szczytów doskonałości, Corneille iluzję demaskuje; gdy tragizm osiąga na scenie formy defini­tywne, on tragizm relatywizuje - trup, jak gdyby nigdy nic, wstaje, odbiera zapłatę za swój trud, po czym odchodzi do zwyczajnego życia. Nie wiem, czy istotnie "Iluzja..." otarła się swego czasu o skan­dal, wiem natomiast, iż podobne igraszki nie ziębią ani nie grzeją już dzisiaj nikogo. Tym bardziej, że kto żyw "napina się" w teatrze na mniejszy lub większy autotematyzm (wręsząc w nim, pożal się Boże, oryginalności), z większym lub mniej­szym, ale prawie zawsze - brakiem sensu. Hussakowski odwrotnie - na nic się nie napiła, nie dopisuje żadnych filo­zoficznych rewelacji. Robi natomiast rzecz najistotniejszą - mianowicie nic nie robi! Pozwala wybrzmieć samej anegdo­cie Corneille`a. Każdy z widzów zaś nie­chaj sam wyczytuje z niej tyle, ile dusza zapragnie - ale już na własną odpowie­dzialność. Bardzo rozsądna interpretacja fatalnego Katechizmu!

Owa anegdota jest bardzo prościutka - jak każdy dobry pretekst. Oto Pridamant (Jerzy Stasiuk) pragnie odnaleźć syna - Klindera (Maciej Jackowski). Jedynym, który może mu w tym dopomóc, jest wielki czarnoksiężnik, mag iluzji - reżyser Aleksander (Andrzej Kierc). On to właśnie, nim zwróci syna, każe odegrać swym duchom-aktorom tragikomiczne życie Klindera. Tak oto Pridamant prze­mienia się w Miniaturze w kolejnego, nadliczbowego widza. Czasami znika za kulisami, przenosząc swą dwuznaczną ro­lę postaci i widza na nas, widzów rzeczywistych. Chcąc nie chcąc stajemy się po trosze osobnikami z wnętrza oglądanej historii, wspólnikami igrania konwencją. To bowiem, do czego sprowadza Hussakow­ski losy Klindera, to sposób ich opowie­dzenia, to konwencja właśnie, a dokład­niej - pastisz teatralności. Jasny komizm, mroczny tragizm. Tak się p o k a z u j e, że się kocha, nienawidzi, cierpi i zazdrości; tak się odgrywa intrygi, kłamstwa, praw­domówność i pychę; tak się w końcu umiera - na pokaz, na wiwat - aby poruszyć ojca, aby przerazić widza. Tak się pokazuje. Tak pokazują. Tak pokazu­jemy. Cóż za gratka dla aktorów! Nic chyba wdzięczniejszego jak granie z leciut­kim dystansem do postaci. W gruncie rzeczy trzeba byłoby pochwalić u Hussakowskiego każdego z pokazujących - najlepiej zatem nie wymieniać nikogo.

No dobrze. Hussakowski, jak się rzekło, usunął się w cień. W cień Corneille'a, w cień maga Alkandra, w cień na szczęś­cie bezpretensjonalnej zabawy w teatr i zabawy teatrem. Nie dał się zwieść Kate­chizmowi - nie pokusił się o dointerpretowywanie powszechnej iluzyjności. Po prostują pokazał, dając spektakl, któ­ry się ogląda bez ciągłego zerkania na zegarek. Nie uległ złudzeniu, że autotematyzm może dziś cokolwiek wyjaśnić. Z drugiej jednak strony - gdy człowiek wciągnie się w igraszki "Iluzji..." (a o to przecież chodzi!), nie może sobie nie zadać w końcu prostego pytania - "i cóż z te­go?". Co z tego, że, jak chce tego autor, życie to teatr, a teatr to życie?; że ja udaję, ty udajesz, on ona ono udaje?; że w ogóle wszyscy wciąż coś udajemy? Jest tak jak­by bez złudzeń - ani rusz. Brak jednego natychmiast wypełniany jest innym złu­dzeniem - tym oto, że owe konstatacje co do udawania powszechnego cokolwiek istotnego znaczą. To po pierwsze. Po dru­gie zaś - jeśli się bawimy, to czemuż, u licha, tylko jeden z widzów został wynagrodzony?! Gdy na końcu spektaklu z de­sek sceny podnosi się kilku aktorów, każ­dy otrzymuje za swój trud mile brzęczący mieszek. Każdy z aktorów oraz tylko je­den widz - Pridamant! Ja nic nie do­stałem, a przecież brałem udział. Zosta­łem goły i wesoły. Recenzent z pytaniem bez odpowiedzi - "co z tego?".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji