Bestseller na lata
Nie wiem, jakie to założenia repertuarowe Teatru Współczesnego każą tłumaczyć się dyrektorowi Maciejowi Englertowi przed widzem z tego, że zaoferował warszawskiej publiczności znakomite przedstawienie. A czyni to (lub ktoś inny w imieniu teatru) w programie komedii Alana Ayckbourna "Jak się kochają..." Dowiadujemy się tam mianowicie, że sztuka współczesnego brytyjskiego komediopisarza ma "mniejszy - być może - ciężar gatunkowy". Ma go w istocie, ale cóż z tego? Nie znaczy to wcale, że ustępuje w czymkolwiek straszącemu zewsząd ponuractwu, które podpiera się tylko "większym ciężarem", nie zawsze zresztą "gatunkowym".
Nie ma się więc czego wstydzić dyrektorze, że znalazł pan tę wyśmienicie skonstruowaną komedię, potrafił ją zakupić u Anglika, zrealizował na scenie tak cienko i dyskretnie, że w ogóle nie czuje się pana obecności w tym przedstawieniu; że stworzył pan ludziom okazję do solidnego wytchnienia po monotonnej szarówce ich codziennego bytowania. Oby tylko z takich win musieli się tłumaczyć dyrektorzy warszawskich teatrów! Życzę im tego z głębi serca.
Nie jest też prawdą, co sugeruje swoim czytelnikom recenzentka młodzieżowego dziennika, że jest to spektakl o niczym i nic z niego nie wynika. Chyba, że niczym jest problem małżeństwa we współczesnym świecie i kryzysu tej instytucji, podnoszonego także u nas, i to w różnych aspektach. Czy zaś z farsowego ujęcia tego zagadnienia w doskonale skonstruowanej komedii sytuacyjnej Ayckbourna cokolwiek wynika? Myślę, że dla człowieka dojrzałego wynika z niej sporo, ale to już oczywiście , kwestia indywidualnego spojrzenia.
Tym jednak, co prawdziwie fascynuje w sztuce Alana Ayckbourna (a w przedstawieniu Englerta także) jest - karkołomny w istocie - pomysł jednoczesnego rozgrywania codziennych małżeńskich dialogów i sytuacji w dwóch różnych domach, umiejscowionych na scenie w jednej aranżacji scenograficznej. Dochodzi tam nawet do tego, a jest to clou całego widowiska, że para wspólnych znajomych obu małżeństw gości na naszych oczach jednocześnie na kolacji w obu domach, prowadząc przy tym niezwykle skomplikowaną grę towarzyską zarówno z jedną, jak i z drugą parą gospodarzy. Sami państwo przyznacie, że pomysł jest niezwykły. A jakież przy tym wirtuozowskie rozwiązanie!
Nie muszę już dodawać, że wszystko to wymaga autentycznej wirtuozerii aktorskiej, a Maciej Englert potrafił nam ją zagwarantować. W domu angielskiego kierownika biura króluje (gościnnie w Teatrze Współczesnym) anielsko cierpliwa, emanująca spokojem i kobiecym ciepłem Zofia Kucówna(Fiona). Jest żoną, jaką można by sobie tylko wymarzyć, łącznie z jej niefortunnym "romansem" pozamałżeńskim. Doskonale napisana i tak też grana przez Czesława Wołłejkę jest rola jej scenicznego męża, Franka Fostera. Kto pamięta tego aktora z jego młodzieńczej roli w zabawnym filmie "Szczęściarz Antoni", ten odnajdzie go teraz w tej komedii o tyleż właśnie lat dojrzalszego, bogatszego i uroczego, po mistrzowsku wiodącego dialog i całą intrygę. Oboje z Kucówną stanowią wyjątkowo dobraną parę.
Gdy chodzi o dobór, na pierwszy rzut oka mniej udał się on w przypadku drugiej pary, podwładnych Fostera - Phillipsów. Marta Lipińska (Teresa) - jak zawsze - jest urocza i młodzieńcza, a w roli przysłowiowego kuchennego
kopciucha czuje się tu nadspodziewanie dobrze. Jako taka jest dla mnie absolutnym zaskoczeniem, tym więcej mam dla niej podziwu za jej kunszt. Krzysztof Kowalewski (jej mąż Bob) - jak na angielskiego, "biurowego Romea" - jest chyba jednak nieco zaniedbany, ale gra za to jak trzeba: z nerwem i wrodzonym komizmem. Już choćby z tego tytułu tłumaczy się gwałtowna zazdrość pięknej Teresy o kłopotliwego małżonka.
Jest jeszcze para trzecia, ta właśnie, której stawać przyszło na głowie w skomplikowanej scenie podwójnej kolacji. Wiesław Michnikowski w roli Williama Featherstone'a radzi sobie wyśmienicie, przyzwyczajony już do bardziej niezwykłych sytuacji na komediowej scenie. Ale Beata Poźniak (jego żona Mary) jako nie spotykana dotąd w teatrze kobieta-drągal jest wielkim odkryciem Macieja Englerta. Dawno już nie mieliśmy tak udanego debiutu.
Świetna komedia, świetna realizacja, świetne aktorstwo. Słowem, bestseller repertuarowy na lata. I takim oto przedstawieniem Teatr Współczesny zapoczątkowuje działalność tzw. małej sceny na jedynej swej, niestety - z braku innych możliwości - scenie przy Mokotowskiej. A pomyśleć, że są w Warszawie sale teatralne, w których pomimo codziennych przedstawień coraz trudniej o teatr...