"Cyd" Corneille`a w Teatrze Polskim
O genealogii historyczno-literackiej dzieła Corneille`a mówiliśmy niedawno, podkreślając niecodzienność zjawiska i wielką jego problematykę, podnoszącą "Cyda" do rangi reprezentatywnego utworu pewnej epoki literatury francuskiej. Na zakończenie zaś rozważań nad historią prezentacji "Cyda" wspomniałem o pierwszym przedstawieniu dramatu na dworze polskim Jana Kazimierza w roku 1662, oraz o słynnej premierze krakowskiej w roku 1907, gdzie pod kierunkiem nowego tłumacza i współautora, Stanisława Wyspiańskiego, narodziła się nowa inscenizacja słowna i plastyczna dzieła, dająca doskonały wzór dla wszelkich późniejszych ująć scenicznych "Cyda".
Dziś stronę historyczną zostawmy na "boku, a ograniczmy się do rozpatrzenia zjawiska scenicznego, które zaprezentował nam przed kilku dniami Edmund Wierciński w Teatrze Polskim.
W przedstawienie to włożono ogromny wysiłek, widoczny we wszystkich szczegółach i w całokształcie opracowania tak zagadnienia inscenizacyjno-ideologicznego, jak aktorskiego i plastycznego. Zresztą Teatr Polski posiada pod tym względem chlubną tradycję i dobra, "zapięta na ostatni guzik" organizacja przedstawień jest tam zjawiskiem stałym. "Cyd" pod tym względem nie ustępuje ani "Hamletowi" ani "Orestei" - tym bardziej, że droga inscenizatora poszła po linii prawidłowego i drobiazgowego realizmu, wymagającego dopełnienia tysiąca szczegółów i drobiazgów. Olbrzymia rutyna reżysera i inscenizatora oraz dobre, ciekawie pomyślane dekoracje Teresy Roszkowskiej, pozwalające - przy małym obrocie sceny - na pokazanie nowego fragmentu opartego na perspektywie zabudowania poprzedniej sceny, dały naprawdę bardzo ciekawą pod względem plastycznym całość. Pozwoliła ona na doskonałe rozplanowanie wszystkich scen zbiorowych, które stają się - po Szyllerze - specjalnością Wiercińskiego. Scena końcowa, rozegrana na trzech płaszczyznach zasadniczych i kilku pośrednich, była klasycznym przykładem poprawnego wizualnego rozwiązania tego par exellence "obrazu". To samo można zresztą powiedzieć o harmonii i sensie kompozycji postaci towarzyszek Szimeny w scenie "pod świecznikiem", to samo dotyczy scen zbiorowych i zawiązywania tych scen wokół postaci króla. Nikt się nie plącze, nikt nie jest przypadkowy, nikt nie improwizuje. I to - obojętne, czy będziemy się godzić na tę realistyczną - łącznie z chorągwiami i "wojskiem" w kaskach - koncepcją reżysera, czy też wolelibyśmy ujrzeć mniej szczególików, a więcej syntezy w plastyce i to - powtarzam - ta konsekwencja, ta logika, to przepracowanie do końca, to wyciągniecie wniosków, jest wielkim sukcesem artystycznym Edmunda Wiercińskiego, jest przykładem sumienności, która nie zawsze cechuje widowiska innych teatrów.
Sumienność ta objęła nie tylko stronę plastyczną, przy której widoczna jest współpraca reżysera i dekoratorki, ale dotyczy także harmonii całości widowiska i rozplanowania tempa poszczególnych scen, o tak różnym charakterze - od liryki Infantki, poprzez dramat Szimeny - aż do spokojnego nurtu patosu króla. Każda scena miała swoją "szybkość", swoją miarę i była konstruowana w związku z poprzednią i w przewidywaniu następnej. Jaka szkoda, że niektóre przedstawienia w Teatrze Polskim tej cechy nie wykazują! Przywołajmy w "Cydzie" przed oczy ten długi kalejdoskop scen, rozgrywających się w jednej dekoracji, sytuacyjnie tak do siebie podobnych - a jednak różnych, jednak nie nużących, "Nowość sytuacji i jej "różność" wprowadzały nowe rysunki plastyczne postaci, nieszablonowe "wejścia" inny rytm ruchów, kroków i... słów.
Zatrzymajmy się dużej na tym momencie. Przechodzimy do aktora, do indywidualności w interpretowaniu roli, indywidualności, która po zasadniczym ułożeniu jej przez reżysera, sama buduje postacie sceniczne. W dramacie patosu, jakim jest "Cyd", sprawa ta jest równej wagi jak założenia plastyczno-inscenizacyjne, a wkład aktorski w widowisko jest niewspółmiernie większy niż na przykład w sztuce współczesnej. Nie zapominajmy przy tym o wierszu Wyspiańskiego, wierszu niezwykle trudnym do odpowiedniej emisji. Dla ilustracji mego poglądu na tę sprawę pozwolę sobie przypomnieć inne widowisko Wyspiańskiego, grane w roku chyba 1937 na scenie lwowskiej. Mam na myśli "Legendę", w której rolę bohaterki - Wandy - grała zdolna, i dobrymi warunkami głosowymi obdarzona aktorka. W bardzo interesującym widowisku reżyser popełnił jeden poważny błąd -nie przestrzegł bohaterki przed szarżą głosową, nie rozłożył jej sił na całość roli i przez to - mówiąc pospolicie "wykończył" ciekawą interpretację. Wydaje mi się nawet, że był to - zupełnie zresztą niezawiniony - koniec kariery zdolnej artystki.
Przytoczyłem ten drażliwy przykład dlatego, aby podkreślić, jak ogromnie niebezpieczna jest wszelka szarża, tak w masce twarzy jak i w głosie, szarża w imię źle pojętego "patosu" dramatu klasycznego. Przewidujący aktor - jak na przykład Kreczmar - rozłożył sobie umiejętnie atuty swej gry na jej całość i na dwa zabójcze monologi. Zrozumiał on, że aktorowi nie wolno wyrzucać na stół wszystkich głosowych możliwości, że gdy rozpocznie od fortissimo, to: po pierwsze znuży widzów i "osłucha", a po drugie może nie dopłynąć do brzegu, jak to miało miejsce z ową aktorką lwowską. Spokój,umiar, dyskrecja i umiejętne, świadome stosowanie środków technicznych, powinny być cnotą aktora zawsze, a w dramacie klasycznym, kuszącym do "wygrania się" i ułatwiającym wszelkie przerosty - winny być regułą w tej cnocie. Z drugiej zaś strony, poważnym niedomaganiem jest "odbronzawianie" bohaterów w imię zbliżenia ich do nas.
Pod tym względem, mimo szeregu pierwszorzędnych ról i najlepszej woli całego zespołu - widowisko ostatnie nie przedstawiało się jednolicie. Dotyczy to tak sposobu i czystości podawania wiersza, jak i podchodzenia do jego fraz muzycznych, a co gorsze - nawet czasami i do sprawy dykcji. Chwilami odnosiło się wrażenie, że w spektaklu nie ustalono "skali patosu". Nawet Kreczmar nie wszędzie tę samą stosował dawkę i za mało w nim było mitycznego niemal bohatera wspaniałej łacińskiej biografii i romanców hiszpańskich. Najbardziej konsekwentnym z ról męskich był niewątpliwie"Król" Kalinowskiego oraz "Don Gomez" Buszyńskiego.
A sprawa patosu w "Cydzie" jest tym ważniejsza i tym czulsza, że sceneria jest realistyczna, "obrazkowa", że bohater stojący naprz. na tle kotary, w kole reflektora, ma przez tę kotarę i przez to światło stworzony dystans i aureolę niecodzienności w oczach widza, gdy tenże sam bohater, nawet w wieńcu laurowym na czole, na tle jakiegoś maurytańskiego fragmentu, musi wiele się namęczyć nim przekona widownię o swojej dostojności i konieczności dlań szacunku. Takie to są prawa sceny i takie ryzyko realizmu!
Drugim momentem podlegającym dyskusji w tym ciekawym widowisku jest wprowadzenie owego dodatkowego prologu i epilogu wygłaszanego przez Mariana Wyrzykowskiego. Jest to zapewne konsekwencja obecnie panującej na naszych scenach epidemii "przedsłów" i "posłów". Wystarczał chyba ten oryginalny prolog poety i tłumacza, specjalnie dla "Cyda" napisany. Na tym zamykałaby się i krytyka, krytyka drobiazgowa tego naprawdę dobrego i ciekawego widowiska.