"Panna Rosita"
Po "Aszantce" W. Perzyńskiego było to drugie z kolei przedstawienie, które uderzyło nas brakiem twórczej koncepcji reżyserskiej. Nie podjęto próby jednolitej interpretacji tekstu, nie szukano dla "Panny Rosity" właściwej formy wyrazu telewizyjnego. To ostatnie w wypadku sztuk F. Garcii Lorki jest szczególnie ważne, warstwa realistyczna miesza się w nich bowiem z poetycką a obu ich nie można przecież ukazywać w tym samym "planie", bo rzecz z miejsca ulega spłaszczeniu.
Lektura sztuk Lorki nie nasuwa wątpliwości, że mamy do czynienia z doskonałym dramaturgiem. Widz, który w poniedziałek zetknął się z nim po raz pierwszy, nie mógł niestety dojść do takiego wniosku.
Jak na warunki telewizyjne przedstawienie było za długie, przeładowane elementami kiczowatej "mauretańskiej" stylizacji (te pląsy, te kolumienki), zupełnie zaniedbane pod względem muzyczno-wokalnym. Ratowała je doskonała gra trzech odtwórczyń głównych ról - Śląskiej, Skarżanki i Rachwalskiej.
Ale wiadomo przecież, że w spektaklu telewizyjnym aktor jest czynnikiem decydującym w stopniu o wiele mniejszym niż w teatrze. Jeśli robi się tak kardynalne błędy, jak ten z kominkiem, kiedy w najważniejszej scenie sztuki, pod wpływem temperatury, z makijażem aktorki zaczynają dziać się dziwne rzeczy, to najlepsza gra nie pomoże.
Szkoda tego przedstawienia, bo sztuki Lorki, tak ludzkie i wzruszającej mogą na pewno dostarczyć nam silniejszych wrażeń niż te, których doznaliśmy podczas poniedziałkowej premiery.