Artykuły

Totalna rozpacz z powodu wszystkiego

Kreacja Kaczora najbardziej zadowala w miejscach niespójnych. Idących wbrew koncepcji obnażenia pustki Brouscona - o "Komediancie" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Mateusz Masłowski z Nowej Siły Krytycznej.

Dociekanie paradoksów osobowości twórcy bywało obsesją największych teatrałów. Wystarczy wspomnieć Diderota i jego przejęcie niejasnym statusem aktorskiego organizmu. Czy wielki aktor może być pustą, wyjałowioną z emocji i zupełnie przeciętną osobą? Czy brak osobowości nie jest gwarantem aktorskiego magnetyzmu? - pytał francuski myśliciel na kartach "Paradoksu o aktorze".

Podobny zestaw zainteresowań, podany w drapieżnym, błyskotliwym i prześmiewczym przetworzeniu, znajdujemy w "Komediancie" Thomasa Bernharda, późnej sztuce austriackiego obrazoburcy, która powraca na scenę w stołecznym Teatrze Powszechnym, wyreżyserowanym przez Waldemara Śmigasiewicza. Immanuel Kant, Reger z "Dawnych Mistrzów" czy bohater "Komedianta" Brouscon to postaci, które za katastrofę własnej niemocy i irytacji winią rzesze czyhających nań szkodników i ignorantów. Wypychacz świńskich kiszek i Martin Heidegger, wszyscy trafiają pod ogień krytyki i oskarżeń figur bernhardowskich twórców. Z drugiej strony bohaterowie Bernharda, także Brouscon, to radykalni wywrotowcy, którzy chcąc zachować osobowość muszą wstrząsać sakralnością naszego wpatrzenia w artystyczne, państwowe lub religijne bóstwa. Właśnie taki Bruscon powinien zjawić się w zapadłej wiosce Utzbach.

"Wielki aktor" i najpewniej jeszcze "wspanialszy dramatopisarz". Twórca sztuki "Koło Historii", z której inscenizacją odwiedza austriacką prowincję. W nienawistnym tournee towarzyszy mu zastraszona rodzina - zarazem jego osobista, tresowana trupa teatralna. Fabuła nie ma tu większego znaczenia. Liczą się wyłącznie wyrzucane przez Brouscona słowa, ich rytmy i zewnętrzne impulsy, wywołujące kolejne ataki głównego bohatera. Inscenizacja Śmigasiewicza proponuje widzowi wyraźnie i konsekwentnie komiczną interpretację sztuki Bernharda, napędem scenicznej energii czyniąc szyderstwo z wyśrubowanych obsesji Brouscona. Reżyser wiedzie tekst sztuki tak, aby bohater pogrążył się w inkrustowanej banałami pustce własnych refleksji.

Warszawski "Komediant" jest półtoragodzinnym seansem szamotaniny frustrata i mitomana. Trująca szpila tekstu złagodniała jednak na rzecz jego komicznego brzmienia. Widz pozostaje w bezpiecznej izolacji, podglądając jedynie, jak jad irytacji ostatecznie zdławi Bruscona. Interakcja, która mogłaby powstać w połączeniu zaczepności bernhardowskiego monologu z intymnymi warunkami sceny 200, sprowadza się do wywoływania śmiechu napuszonymi tyradami głównego bohatera. Sztuka Bernhardta jest w rzeczywistości wielkim monologiem Bruscona. Pozostałe postaci służą za ofiary jego języka. Śmigasiewicz czujnie wydobywa ów brak dialogiczności. Szczególnie w scenach z Sarą (Anna Moskal) i Ferrucciem (Michał Napiątek), gdy ciężar ojcowskiego mistrzostwa uniemożliwia rodzeństwu poprawne wypowiedzenie choćby jednej kwestii z "Koła Historii". Sara kończy totalną histerią, zaś Ferruccio zaczyna gubić szyk i sensy zapisanych w roli słów. Myślowe skoki i filozoficzne asocjacje, w których Brouscon wykłada Ferrucciowi wymiar swojej sztuki, brzmią jak próba z reżyserem-idiotą, który okopał się na pozycjach przeczytanych lektur i dyskursami oraz spekulacją zastępuje elementarne porozumienie i cel pracy.

Sceny z partnerami prowadzą do wniosku w duchu twórczości Bernhardta: jesteśmy sobie konieczni tylko wówczas, gdy wzajemnie przyjmujemy projekcję naszych chwytów i kreacji. Parafrazując Regera, drugi człowiek jest zawsze tubą dla naszych własnych poglądów. Kazimierz Kaczor oddaje Bruscona w neurotycznych ruchach i wystudiowanych, sztucznych gestach. Jego bohater sprawia wrażenie, jakby skojarzył nerwowość oraz chaotyczną gestykulację z posiadaniem osobowości. Manierą artystowskiej gestykulacji zabezpiecza własny geniusz przed lepkim odorem prowincji, który wpełza na scenę wraz z postacią gospodarza. Na puchnącej ze zdegustowania masce kumuluje potężny ładunek zajadłości, goryczy i nienawiści. Pręży się w uniesieniu i mógłby zawołać za witkacowskim Gyubalem Wahazarem: "Zabijcie mnie, bo pęknę z zachwytu nad samym sobą". Nagrywając na szpulowy magnetofon refleksje o wartości sztuki, demaskuje pułapkę pokus ludzi teatru - podnietę stania się guru, zakochanie we własnym mistrzostwie i przekonanie o posiadaniu na wyłączność prawdy o sztuce.

Jest jednocześnie twórcą, dziełem i dzieła tego komentarzem. Odmalowuje wizję "Koła Historii". Mnoży i rozwija jej sensy przed bezmyślnym spojrzeniem właściciela gospody. Stroiński w roli właściciela gospody to figura w stanie fizycznego i umysłowego rdzewienia. Człowiek stopniowo odbierany cywilizacji przez beznadzieję Utzbach. Postać niepokojąca, jakby zestawiona ze szczątek ludzkich odruchów. W scenach z rodziną odnajdujemy Bruscona jako domowego terrorystę, który wykorzystuje teatralną próbę do psychicznego maltretowania własnych dzieci. Całość poprowadzona bardzo komiczne, szczególnie gdy strach przed ojcowską reakcją miesza się z dziecięcą chęcią zaspokojenia ambicji "kochanego tatusia".

Kreacja Kaczora najbardziej zadowala w miejscach niespójnych. Idących wbrew koncepcji obnażenia pustki Brouscona. W niezgodzie na jednowymiarowość jego kabotyństwa, która wydaje się największym niedostatkiem inscenizacji w Powszechnym. W finałowej scenie Bruscon staje wobec fiaska swojego spektaklu. "Koło Historii" nie wstrząśnie społecznością Utzbach, która rozbiegła się, aby ugasić trafioną piorunem stodołę. Pochylony nad rozbitym marzeniem, ostatecznie niezrozumiany, odrzucony i... niespodziewanie milczący. Świadkiem klęski "wielkiego" Brouscona pozostaje brudna salka, w której świniopas i rzeźnik zaspokajają potrzebę kultury. Szyderstwo zostaje zawieszone, a w powolnie ciemniejącej scenie, objawia się sparaliżowany klęską człowiek. Karykatura ustępuje miejsca bólowi.

Zabrakło pytań, zabrakło sporu o Brouscona. Zbyt prosto uczyniono zeń figurę zasługującą na kompromitację. Pomijając finał, wydobyto z tej postaci wyłącznie tony śmieszności oraz obleczonej w pianę słów intelektualnej i twórczej niemocy. Spektakl Śmigasiewicza nie próbuje mylić widza, ani zrywać ciągu interpretacji, który sobie wytyczył. Dostarcza przyjemności cwałem zapalczywego monologu bohatera, jednak rozczaruje tych, którzy liczyli na pęknięcia i zawiłości w polu głównej postaci. Brak w nim spojrzenia pod kreację i pod gorycz pokrywającą Brouscona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji