Artykuły

Zimna, pusta Hiszpania

Przez pierwszy rok swej dyrektorskiej kadencji Jan Nowara umożliwił kilku młodym, często niedoświadczonym jeszcze reżyserom ciekawą, twórczą pracę na kaliskiej scenie. Teraz sam zaprezentował się jako reżyser - niestety, z o wiele gorszym rezultatem.

"Krwawe gody" to chyba najlepszy i najgłośniejszy dramat Federica Garcii Lorki. Osnuty na prawdziwych zdarzeniach, opowiada historię dwojga młodych ludzi związanych kiedyś gorącym uczuciem. Dziś ona szykuje się do ślubu z innym, bogatszym chłopakiem, on zaś - teraz już mąż i ojciec - nie może przestać myśleć o byłej narzeczonej. Podczas wesela dochodzi do skandalu: panna młoda ucieka z eks-narzeczonym. Pan młody wraz z gośćmi weselnymi rusza w pościg, dochodzi do krwawej wendety.

Sztuka Lorki rzadko gości na polskich scenach. Szkoda, bo ta historia z życia andaluzyjskiego gminu kryje niezwykłą dawkę namiętności. Porównuje się niekiedy dramat Lorki z Szekspirowskimi tragediami. Trudno jednak pokusić się o taką konkluzję po kaliskiej inscenizacji.

Sterylna wstrzemięźliwość

"Krwawe gody" w Teatrze im. Bogusławskiego to bardzo dziwny spektakl. Trudno temu przedstawieniu zarzucić coś od strony, nazwijmy to, formalnej.

Spektakl w reżyserii Jana Nowary jest precyzyjny, poukładany, jakby jakiś niewidzialny metronom odmierzał rytm kolejnych scen. Ale trudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że ta sterylność wzięła górę nad uczuciami, emocjami. Owe uczucia, namiętności, które jako archetyp przyznajemy Hiszpanom, zostały tu zwyczajnie stłumione. Aktorzy trzymają się ściśle ustalonej przez reżysera partytury, nie ma tu miejsca na improwizację, na gorące oratorskie porywy.

W efekcie zamiast płomiennych dialogów jesteśmy często świadkami zimnych, mało emocjonujących deklamacji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dźwięk (słowo) nie zgadza się z obrazem. Wszystko tchnie jakimś scenicznym kłamstwem.

Owa "emocjonalna wstrzemięźliwość" nie jest właściwym zabiegiem. W "Krwawych godach" występują głównie młodzi aktorzy, także debiutanci (między innymi Michał Chorosiński jako Narzeczony czy Żona Leonarda - Mariola Orłowska). Podczas oglądania tego spektaklu przyszło mi na myśl przedstawienie sprzed kilku miesięcy, "Choroba młodości". Wówczas ci sami często aktorzy zagrali w podobnej przecież sztuce (bo też o miłosnych dramatach) bardzo ekstrawertycznie, zmysłowo. Teraz tak się nie stało, zastanawiam się, dlaczego. Czy to zamysł reżysera czy jego niedopatrzenie?

Scenografia z fototapety

Ale nie ów chłód, owa sterylność jest główną wadą tej inscenizacji. Boli nieznośny momentami kicz. Choć z wypowiadanych ze sceny kwestii jasno wynika, gdzie dzieje się akcja sztuki, choć muzyka jest wystylizowana na hiszpańską, raz po raz na scenie pojawia się wyświetlany z rzutnika tandetny (jak fototapeta) widoczek andaluzyjskiej wioski. W przerwach pomiędzy poszczególnymi scenami jedna z aktorek tańczy coś w rodzaju flamenco. Mimo jej widocznych wysiłków - efekt nie jest szczególnie dobry. Flamenco to taki taniec, którego nikt spoza Hiszpanii nie jest w stanie opanować... Najtrudniej jednak wysiedzieć spokojnie, gdy w kulminacyjnym, najbardziej dramatycznym momencie aktorzy zaczynają śpiewać jakąś ckliwą, ale kompletnie niezrozumiałą stylistycznie piosenkę.

Teatr marionetek

Gdyby w ten uporządkowany, wyczyszczony i dopieszczony spektakl wpuścić trochę życia, gdyby pozwolić aktorom tchnąć weń trochę uczuć, mogłoby powstać dzieło pasjonujące. Na razie jednak jest to teatr marionetek, pokazany na scenie świat jest zimny i pusty. I, niestety, nudny...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji