Artykuły

Noc rozwiesiła czarne chusty

Kiedy go zapytano, kto byłby najlepszym patronem dla jego teatru, po krótkiej chwili odpowiedział: Stanisław Ignacy... Wyspiański. Było to wtedy, gdy obejmował dyrekcję artystyczną Centrum Sztuki Studio im. St. I. Witkiewicza. Dyrekcję, która najpełniej pokazała jego niezwykły talent i pozwoliła zaliczyć do gronanajwiększych twórców współczesnego teatru. Potem zaś utorowała drogę do narodowej sceny - o Jerzym Grzegorzewskim pisze Jan Bończa-Szabłowski.

Jerzy Grzegorzewski zawsze czuł duchową więź z Wyspiańskim i Witkacym. Podobnie jak oni patrzył na teatr oczami plastyka. Tak jak Witkacy wierzył w sens i wagę sztuki, upominał się o rolę artysty we współczesnym świecie. Wyspiańskiego, któremu dedykował ostatni spektakl "On. Drugi powrót Odysa", cenił nie tylko jako wielkiego reformatora teatru, ale też dramaturga, który w sposób uniwersalny potrafi rozmawiać o naszych narodowych mitach. Zestawiać wyobrażenia z rzeczywistością. Spektakle Grzegorzewskiego były zawsze niezwykle wyrafinowane i odnosiły się do wyobraźni i intelektu widzów. Teatr był jego domem, na każdym swym przedstawieniu starał się być obecny i oglądać je zza kulis.

Piotr Skrzynecki powiedział: - Trzy razy byłem na jego "Czajce": raz pijany, raz trzeźwy i raz na kacu. Bez względu na stan ducha i ciała zawsze przeżyłem podniesienie. Stałym elementem jego ascetycznej scenografii były tramwajowe pantografy i stare, zniszczone fortepiany. Przeciwnicy jego artystycznych wizji zarzucali, że jako plastyk traktuje aktorów instrumentalnie. A przecież to właśnie aktorzy wspominają współpracę z tym reżyserem jako jedną z najbardziej fascynujących przygód artystycznych. To po jego przedstawieniach mówiło się o nowej jakości aktorstwa takich mistrzów sceny, jak Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Anna Dymna, Igor Przegrodzki, Jerzy Radziwiłowicz czy Ignacy Gogolewski. To właśnie oni z czasem stali się "aktorami Grzegorzewskiego".

Byli też tacy, którzy od początku czuli z nim duchową więź, jak choćby Anna Chodakowska, Marek Walczewski, Jerzy Trela czy Jan Peszek. O tym, że Grzegorzewski lubił sięgać po artystyczne perły, by umieszczać je w nowej oprawie, świadczyło choćby zaproszenie legendarnego tancerza Stanisława Szymańskiego. Pod koniec życia, już nieco zapomniany, pojawił się na scenie Studio, by w spektaklu "La Boheme" zatańczyć Chochoła, a potem równie przejmująco wcielić się w postać Tadzia ze "Śmierci w Wenecji".

Motyw Wenecji, to zresztą jedna z obsesji Grzegorzewskiego. Pojawiała się w większości jego przedstawień, choćby na mgnienie. Była mityczną Arkadią, przystanią dla artystów, krainą prawdziwej sztuki, której grozi zagłada.

Grzegorzewski lepił swój świat z okruchów zdarzeń, z małych obrazów. Z jednego utworu potrafił zostawić zaledwie kilka zdań, na których opierał swój spektakl. Chętnie sięgał po Szekspira, Czechowa, Różewicza, Joyce'a, Geneta, Ionesco, Strindberga.

"Dość uparcie, chociaż może nieefektownie, realizowałem swoją wersję pojmowania sztuki jako dziedziny niezależnej, a jeśli były jakieś odniesienia do rzeczywistości, to wynikały one z tego, co niosła literatura i napięcia czasu" - powiedział w roku 1990.

Spektakle Grzegorzewskiego odnosiły się do treści uniwersalnych. Prawie nigdy nie reagował bezpośrednio na współczesność. Wyjątkiem było przedstawienie "Miasto liczy psie nosy", które jednoznacznie odczytano jako reakcję na stan wojenny.

Nieodłącznym elementem teatru Grzegorzewskiego była muzyka Stanisława Radwana. Świetnie i przejmująco współtworzyła nastrój dekadencji, który od dłuższego czasu zdawał się być reżyserowi szczególnie bliski.

Przedstawienia pokazywały zmagania artysty z materią teatru, z materią świata, z samym sobą. Najbardziej dobitnym tego akcentem była ostatnia premiera "On. Drugi powrót Odysa". U recenzentów budziła skrajne emocje. Można ją było traktować jako rodzaj artystycznego testamentu. Podróż w świat wyobraźni niezwykłej i niepokojącej. Bardzo osobisty rozrachunek reżysera z życiem i twórczością. Spowiedzią w obliczu zagłady, której towarzyszyło przeczucie śmierci i poczucie pustki.

Kiedy oglądało się tamto przedstawienie, wyraźnie powracał w pamięci głos Konrada z "Wyzwolenia": "Sam już na wielkiej pustej scenie. Na proch się moja myśl skruszyła, O lęku, tyżeś mi pociechą... Noc rozwiesiła czarne chusty."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji