Krwawe gody
We wrocławskim przedstawieniu zatraciła się uroda i magia stówa Lorki. Aktorzy nie zaklinają przyszłości, nie czują powagi i rytmu dialogów. Pośród tancerzy baletu poznańskiego sprawiają wrażenie zagubionych. Spektakl toczy się więc w dwóch osobnych rytmach - brak mu wspólnego oddechu, który połączyłby oba zespoły. Na nic zdaje się ciekawa koncepcja tancerzy jako czterech żywiołów, skoro aktorom dramatycznym brakuje scenicznej siły witalnej (z wyjątkiem Bożeny Baranowskiej grającej Matkę). Pogłębiony został epicki wymiar dramatu poprzez wprowadzenie pieśniarza-narratora. Musicalowe, naiwne obrazy z owym bardem uwięzionym na środku sceny w słupie punktowego światła reflektora demaskują inscenizatorską chęć uzyskania efektu tanim kosztem. W podobnym celu pojawia się scena walki na noże, choć intencją dramaturga było szlachetne pozostawienie jej przebiegu w wyobraźni widza. Szurmiej odchodzi od budowania węzłów dramaturgicznych w stronę alegorii (do końca nie wiadomo, na przykład, dlaczego Leonardo nie poślubił przed laty Narzeczonej). Postać Śmierci jednak - kobieta w czerni - funkcjonuje jako narzucający się ornament i wątpliwy wokalny ozdobnik.