I jak nie wierzyć w cuda...
Przed neoklasycystyczną fasadą Państwowej Opery we Wrocławiu panuje tłok i ścisk, w którym zdecydowanie przeważają młode twarze. W kasie wisi nieczęsto oglądana wywieszka: biletów brak, mimo że decyzją dyrektora Sławomira Pietrasa ich cena wzrosła do pięćdziesięciu tysięcy złotych. Na widowni nadkomplety. I nie byłoby w tym nic zadziwiającego, gdyby wystawiano modny w świecie musical czy też "artystyczne antywydarzenie" - sztukę, która zupełnie nie podoba się krytykom, stąd termin, tylko nie wiedzieć czemu przypadła do gustu publiczności. Tymczasem na afiszu gości "Cud mniemany czyli Krakowiacy i Górale" Wojciecha Bogusławskiego z muzyką Jana Stefaniego.
Okazało się, że można dwustuletnią operę odkurzyć, dochowując wierności autorowi tchnąć w nią nowego ducha tak, by autentycznie bawiła współczesnych. Przypomnieć warto, że prapremiera "Krakowiaków i Górali" odbyła się 1 marca 1794 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie. Po trzech przedstawieniach opera została zdjęta przez rosyjską cenzurę, która dopatrzyła się w utworze niebezpiecznego rewolucyjnego zamysłu. Powracała jednak na sceny, tym bardziej gorąco przyjmowana przez publiczność, im wydarzenia historyczne sprzyjały patriotycznym uniesieniom. Popularność sceniczną utraciła w latach pięćdziesiątych XIX wieku na korzyść "Zabobonu czyli Krakowiaków i Górali" Jana Nepomucena Kamińskiego z muzyką Karola Kurpińskiego, sztuki powszechnie uważanej za dalszy ciąg "Cudu". Dopiero inscenizacje Leona Schillera, przedwojenna w Warszawie i powojenna w łódzkim Teatrze Wojska Polskiego, sprawiły, że "Krakowiacy i Górale" Bogusławskiego - Stefaniego, powrócili na stałe do repertuaru scen polskich.
A kogo dzisiaj jeszcze mogą poruszyć problemy scenicznych bohaterów, spory i sposoby godzenia zwaśnionych na miarę cudu mniemanego. Kłopoty dojrzałej kobiety, która nadmierną sympatią darzyła kandydata na zięcia i panny na wydaniu, co wolała Krakowiaka a nie Górala. Kto uwierzy, że korzystając z wiedzy i technicznych wynalazków można waśni w zgodę zamienić? Pierwszy odpowiedział Sławomir Pietras pisząc we wstępie do programu, że od niepamiętnych czasów w naszej ojczyźnie dzieją się różne rzeczy między jakimiś "krakowiakami" i "góralami". Cudów w historii też nam nie brakowało, ważne jest zatem, aby te, które dopiero się zdarzą, nie były mniemanymi. Drugą osobą, która zawierzyła uniwersalnemu przesłaniu libretta był Krzysztof Kolberger, ceniony aktor, debiutujący w roli reżysera. Trzecią stroną w dyskusji o współczesności jest publiczność, która nie musi, a chce przyjść do teatru i bawi się znakomicie. Czwartą zaś "konicy teatralni", których podobnie jak kinowych nie pamiętam od lat. Teraz mają okazję pojawić się na nowo, a my przypomnieć sobie, że i tacy "specjaliści" są na świecie.
Wrocławska premiera "Cudu mniemanego" odbyła się 16 lutego bieżącego roku z udziałem wielu gości. Dorotę, pełną temperamentu młynarzową, zagrała Maryla Rodowicz, organistę Miechodmucha Danuta Rinn. Studenta Bardosa zaś - reżyser spektaklu.
Obejrzałem przedstawienie marcowe, w zmienionej obsadzie. Zdecydowanie dominowała w nim Dorota, żywiołowo zagrana przez solistkę opery Marię Łukasik. Jej nie oprze się żaden mężczyzna, a nawet gdyby chciał, to nie znajdzie w sobie tyle odwagi, ażeby się sprzeciwić, ani siły i refleksu - by uciec w porę... Z rolą Bardosa, nie bez wdzięku poradził sobie gościnnie występujący, Artur Żmijewski. W innych partiach można trochę ponarzekać na aktorskie niedostatki. Prawdą jest, że w tej operze wyjątkowo wiele miejsca zajmuje tekst mówiony. Prawdą jest także i ten fakt, że młodzi wykonawcy okrzepną w rolach i wiele nauczą się na scenie. Niemniej jednak opera Bogusławskiego dostarcza argumentów zwolennikom poszerzania aktorskiego warsztatu śpiewaków. Przecież nie tylko głos się liczy. Tymczasem właśnie we wrocławskiej Akademii Muzycznej niedawno zreformowano wydział wokalno-aktorski, rezygnując z drugiego członu nazwy. I nie był to tylko zabieg formalny, choć bez wątpienia zabieg dziwny.
"Cud mniemany" warto polecić widzom obdarzonym poczuciem humoru. Smutni będą się nudzić. Co więcej, przedstawienie bawi również wykonawców. "Gorzki" krytyk wysunie zapewne zarzut, iż śmieją się za dużo, zapomnieli swojej prywatności pozostawić w kulisach. I ma do tego prawo. Ale można poszukać jaśniejszej strony problemu. Ten powszechny uśmiech jest zwycięstwem twórców, realizatorów i wykonawców, że wymienię tylko trzy nazwiska: Krzysztofa Kolbergera, (jak się okazało zręcznego i dowcipnego reżysera, umiejącego poskromić nawet kurę), Ernesta Brylla, jego arie wzbogaciły libretto, i autora kupletów Wojciecha Młynarskiego.
Pamiętajmy, że "Cud mniemany czyli Krakowiacy i Górale" to opera zakończona wodewilem. Tekst wodewilu ulegał zmianie, zależał od warunków i okoliczności, w jakich sztukę wystawiano. Inny był w czasach insurekcji kościuszkowskiej, w epoce napoleońskiej, podczas powstania listopadowego i... Anno Domini 1991. Kuplety zawsze miały kontekst polityczny, mocno były wpisane w teraźniejszość. Tej tradycji stało się zadość. Jak dalece! Przytoczę słowa Bryndasa, nie sposób przecież zacytować wszystkich:
Państwo jest jak łódź-galera, lecz stąd nie wynika,
że wystaczy ino wiara w nowego sternika.
Więc czyś młodzian, czy też sternik wiosłuj z animuszem powtarzając jak nasz sternik: " nie chcem, ale muszem".
Opowiadanie o tym jak było, przypomina lizanie cukierka przez szybę wystawową. Należy mieć tylko nadzieję, że wrocławskie przedstawienie zobaczą widzowie w innych miastach Polski. Tymczasem, na pocieszenie, wrocławski ośrodek telewizyjny zapowiada spóźniony reportaż z premiery i - nadal nic. Jednak siedząc w domowym fotelu, nie można uczestniczyć w kręgu przyjaznych dłoni, jaki tworzą wszyscy obecni w teatrze.