Artykuły

Zmierzch bez metafory

"Zmierzch" Izaaka Babla to sztuka trudna dla inscenizatorów - złożona z pojedynczych, krótkich, zmiennych scenograficznie i nastrojowo, scen-obrazków. Ale to także sztuka kusząca, ma bowiem niezwykłe zalety: żywiołowość, wyraźnych bohaterów pierwszego planu i celną obserwację zależności psychicznych między postaciami.

Przedstawienie "Zmierzchu" w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu jest przede wszystkim widowiskiem - barwnym, pełnym rozmachu, koloru i gwaru, a także trafnej (choć bez nachalności) stylizacji żydowskiego folkloru, w czym duża zasługa scenografa - Małgorzaty Schubert. Zbiorowość żydowska, tworzyła w wielonarodowościowej Odessie, własny świat i własne prawa. U Babla jest to zresztą "świat w świecie", na odrębność społeczną i religijną, nakładają się bowiem także prawa grupy - "Zmierzch" to portret bandytów i złodziei, żyjących, niejako dodatkowo, także według reguł mafijnych. Ale treścią dramatu jest nie tylko zaglądanie za zamknięte, dla wielu egzotyczne, drzwi żydowskich domów.

Tytułowy zmierzch to symbol odchodzenia w przeszłość pewnego porządku, kodeksu zasad i prawideł, może dziwnych i groźnych, ale obowiązujących w tym środowisku od wieków. Ten akcent zgubił się jednak w spektaklu Janusza Ostrowskiego, zagłuszony (dosłownie i w przenośni) szumną zewnętrznością i kwestiami, zbyt często wykrzykiwanymi przez niektórych aktorów. Nie znaczy to, że przedstawienie jest nieudane. To znaczy, że nie wykorzystano wszystkich atutów tekstu i mówić można o niedosycie. Interpretacyjnym przede wszystkim.

Opozycja starego i nowego, młodości i starości, to u Babla relacje sędziwego Mendla Krzyka i jego bezwzględnie ambitnego syna - Benia. Benia to krew z krwi, kość z kości, Mendla. Obydwaj są tyranami, zdepczą każdego, kto stanie im na drodze do sukcesu i bogactwa, dla obydwu nie liczą się sentymenty. Ale Mendel ma w sobie jeszcze szacunek dla tradycji i przedziwnej sprawiedliwości, której po prostu przestrzega. Benia to już dwudziestowieczny mafioso - nie liczy się dla niego nic i nikt, nawet (przede wszystkim) własny rodzic. Tak jest u Babla, który - niczym Czechow w zakończeniu "Wiśniowego sadu" - nie pochwala, ale i nie potępia jednoznacznie nowego porządku, raczej rejestruje fakt jego zaistnienia. Tymczasem w Teatrze Zagłębia ten konflikt - dramatyczny, duszny od emocji, pełen racji po obydwu stronach - pojawia się ledwie marginalnie. Tak, jak niespecjalnie wyróżnia się z tłumu rzezimieszków, sam Benia w interpretacji Dariusza Niebudka. To, niestety, rola niewyraźna w motywach postępowania, niewygrana i jednowymiarowa i, w jakimś sensie... drugoplanowa. Nie ma w niej bezwzględnej twardości i konsekwencji, nie ma charyzmy, którą Benia musiał przecież mieć, skoro zyskiwał sojuszników nie tylko strachem. Skoro zaś nie ma wyraźnego portretu opozycjonisty, to i nie ma opozycji, choć jest świetny Mendel.

Marian Skorupa - dawno na scenie nie widziany - tworzy postać skomplikowaną wewnętrznie, a i zewnętrznie także, kontrastując żywotność, jurność nawet, zdrowego Mendla z kamienną twarzą-maską Mendla po wypadku. To barwna postać, obdarzona wieloma sprzecznymi cechami (scena z Marusią), tyleż zła, co i na swój sposób dobra, władcza i zyskująca posłuch, ale także groteskowa w pijanym widzie. Mendel, jak żywy, którego tragedia ma sobie nawet, zaryzykuję, coś z tragedii antycznej.

Klimat tajemniczości, dwuznaczności i niedopowiedzenia mają niektóre sceny, wyjątkowo pięknie skomponowane, zagrane i zabarwione metaforą: dialog Mendla i Nechamy czy końcowa scena uczty. Nawiasem mówiąc, uczty w Sosnowcu wychodzą rewelacyjnie, by przypomnieć tę niedawną, z "Iwony, księżniczki Burgunda...". Wracając zaś do "Zmierzchu", to w pamięci widza zapisze się sporo udanych ról. Właśnie Nechama Krystyny Gawrońskiej, która, choć z okruchów, nadała swojej bohaterce elegijny ton "wiecznego nieszczęścia". Mesje Bojarski Wojciecha Leśniaka, odwołujący się w geście i tonie do obiegowego schematu, ale wysmakowany, lekko pastiszowy, bez przesady, z wielkim ładunkiem humoru. Marusia Sabiny Głuch - nieco nadekspresyjna, ale kreśląca udanym skrótem niełatwą sytuację młodej kochanki starego człowieka. Rabin Zygmunta Biernata - jak ze starej ryciny, mądry i tajemniczy. Ról przekrzyczanych i nieudanych nie wypominam, z wyjątkiem Jewdokii w wykonaniu Elżbiety Gorzyckiej, której pisku i farsowej stylizacji nie sposób wprost wytrzymać. Poszczególne obrazy spektaklu poprzedzielane zostały spuszczoną kurtyną, a potem songami, które do tekstu Psalmów Dawida skomponował, naprawdę pięknie, Janusz Grzywacz. Te songi śpiewa Ewa Kopczyńska - postać nie związana z akcją i tekstem sztuki. Minuty patrzenia w kurtynę wloką się niemiłosiernie i strasznie rozbijają klimat, tak pieczołowicie tworzony przez aktorów. Wiem, że to względy techniczne, ale bardzo mi ten zabieg przeszkadzał. Natomiast śpiewanie songów - nie. Być może dlatego, że aktorka robi to bardzo profesjonalnie, a być może dlatego, że w słowach pieśni odnalazłam to, czego zabrakło mi w scenicznych działaniach - metaforę przychodzenia i odchodzenia pokoleń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji