Artykuły

Flamandzki skąpiec

PRZEMIJAJĄ mody, gasną fajerwerki jednego sezonu. Utrwalają się prawdziwe wartości. Należy do nich niedoceniana przez długi czas dramaturgia Ghelderode. Nie oglądamy jej często na naszych scenach, ale ostatnio czas jest łaskawy dla niej w naszym kraju. Wyszedł w roku 1971 nakładem PIW-u opracowany bardzo starannie przez Zbigniewa Stolarka wybór 14 dramatów tego pisarza. Bardzo ważnym wydarzeniem było dotarcie dramaturgii Ghelderode do ruchu amatorskiego. "Szkołę błaznów", wzbogaconą o fragmenty "Eskurialu", "Wędrówki mistrza Kościeja" i "Czerwonej magii", zagrał łódzki zespół Teatru Stu Krzeseł przy Międzyzakładowym Domu Kultury w reżyserii Krystyny Hencz, zdobywając sobie powszechne uznanie nie tylko w Łodzi.

"Czerwoną magię" wystawił w roku 1963 Teatr Nowy w Łodzi w reżyserii Tadeusza Minca i scenografii Henri Poulain. Obecnie sięgnął po nią Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy. Ta sztuka o flamandzkim skąpcu ma wszelkie cechy pisarstwa Ghelderode. Motyw jest identyczny, jak u Moliera, a jednak dramat jest zupełnie inny. Nic nie zostało tu z francuskiego racjonalizmu i jasności myślenia. Opowieść o skąpcu i jego losach zanurzona została w mrokach średniowiecza, okrucieństwa i zabobonu, zaprawiona jurną flamandzką zmysłowością, ukazana przez pryzmat holenderskiego malarstwa, przez pryzmat Breughla, a także Boscha, których widzeniu świata tyle Ghelderode zawdzięczał. Jest więc w tej tragifarsie, czy tragicznej grotesce nie tylko pieniądz i złoto oraz ich nieposkromiona żądza, lecz także miłość, namiętność, rozpusta i zbrodnia.

Oprawę tej bogatej sztuki zaprojektował w warszawskim spektaklu Jan Kosiński i jest ona jednym z największych jego walorów. Sztuki Ghelderode pisane są przez dramaturga, który myślał obrazami i dlatego scenografia odgrywa w nich tak wielką rolę, a scenografowie mają tak piękne pole do popisu. Scenografia Kosińskiego oddaje świetnie niesamowity nastrój "Czerwonej magii", jej zmysłowość i jej dziwny, flamandzki urok. Nie trzeba dodawać, że inspirowało ją holenderskie malarstwo, z którym twórczość Ghelderode jest nierozłącznie związana.

Bardzo dobrze brzmi organowa muzyka skomponowana przez Edwarda Pałłasza. Współtworzy nastrój spektaklu.

Do mocnych stron przedstawienia należy gra aktorów. Nareszcie oglądamy WIESŁAWA GOŁASA w roli godnej jego wielkiego talentu. Jego Hieronimus jest śmieszny i tragiczny, trochę niesamowity, a przecież tak bardzo ludzki. Znakomity jest także FRANCISZEK PIECZKA, jako żebrak Romulus, wyjęty żywcem z obrazów Breughla. Do tej pary charakterystycznych postaci dostraja się TADEUSZ BARTOSIK, jako Mnich, może trochę zbyt monotonny w stosowaniu efektów komicznych, zbyt wiele z nich powtarzający.

Słabiej wypadła w tym przedstawieniu para młodych. WOJCIECH POKORA nie umiał znaleźć satyrycznego dystansu do postaci kawalera Armadora, choć starał się o to, MAŁGORZATA NIEMIRSKA zaś, nie bardzo wiedziała do końca przedstawienia jak grać Sybillę. Obciąża to zresztą po części także reżysera.

Piotr Piaskowski zadbał o stworzenie nastroju przedstawienia i o jego kształt wizualny. Miał sporo dobrych pomysłów sytuacyjnych. Otwarcie spektaklu i jego drugą część poprowadził pewną ręką, nadając mu właściwe tempo i dobry rytm. W połowie pierwszej części przedstawienia gdzieś się jednak zagubił, skutkiem czego tu wieczór się dłuży i nuży. Reżyseria jest nierówna i ma wyraźnie słabe miejsca, choć broni się skutecznie efektem całości. Jest to mimo pewnych wad jedno z najciekawszych przedstawień, jakie oglądaliśmy w tym sezonie w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji