Artykuły

Gorzko, gorzko...

OPOWIADANIE Marka Nowakowskiego "Wesele raz jeszcze!", opublikowane w czerwcowym numerze "Twórczości" z 1974 roku, było wydarzeniem literackim cichym, ale istotnym. Autorowi znanemu z precyzyjnego wyczucia realiów naszego czasu i przenikliwego widzenia przemian społecznych, obyczajowych i moralnych, udało się napisać utwór skojarzony z dramatem Wyspiańskiego, ale bez tanich aluzji i pastiszy literackich (jest ich w polskiej literaturze współczesnej chyba już cała biblioteka).

Wesele w opowiadaniu Nowakowskiego odbywa się w zwyczajnej polskiej wsi współczesnej. Wyprawia je Gospodarz (zamożny rolnik starszego pokolenia) córce (ambitnej i starzejącej się wiejskiej piękności), wychodzącej za mąż za Hrabiego (łysiejącego "króla życia", który przekroczywszy czterdziestkę zapragnął się ustatkować). Na wesele zaproszono gości. Ze strony Parmy Młodej pół wsi, ale za to lepsze pół. Jest więc rodzina. Jest Komendant, który nazywa się Łuczak i wyznaje zasadę, streszczoną w dialogu: "- Kto tu rządzi? - Partia. - Nie i tylko... - Łuczakowie? - Zgadł pan". Jest ksiądz. Jest Prezes, mężczyzna dorodny i ustawiony, też Łuczak zresztą. Jest kierownik POM-u. Jest też wiele innych osób. Każdą z nich Nowakowski buduje i charakteryzuje wyraziście, niekiedy przy pomocy kilku zaledwie kresek. Ze strony Pana Młodego, czyli Hrabiego przyjeżdżają koledzy z miasta, inteligenci... Literat, który szuka materiału do nowej powieści, jest zgorzkniałym cynikiem. Wyposaża go jednak pisarz w największą spośród wszystkich obecnych na weselu świadomość. Naukowiec odnosi się do wszystkiego i wszystkich z chłodnym dystansem, wkrótce wyjedzie na kontrakt na ocean. Pederasta - Czarodziej Długi Nos szuka na weselu kontaktów z niczym nie skażoną chłopską Naturą. Skarupa, Rysiek Urzędnik i Powstaniec przyjeżdżają z czystej sympatii dla Pana Młodego, chcą się zabawić i napić wódki... Obok psychologicznych i socjologicznych rysów charakterów, Nowakowski przydaje swoim bohaterom coś więcej - kontekst historyczny. Szczęśliwa młodość upłynęła im w połowie lat pięćdziesiątych, z okresem tym związane są ich wzloty i upadki.

Na weselu, zwłaszcza wiejskim, pije się dużo wódki, która ma to do siebie, że zaczyna wyzwalać z ludzi to wszystko, co w nich tkwi. Marzenia i tęsknoty. Rozpacz, świadomość (klęski i wyrzuty sumienia. W opowiadaniu Nowakowskiego obraz, a raczej stan świadomości i podświadomości uczestników wesela, zastygłych w pustce pozbawionej wartości, budzi przerażenie. Jest to jednakże przerażenie, jakim bywa niekiedy trafna diagnoza, postawiona schorzałemu ludzkiemu organizmowi. Diagnoza, która może być początkiem reanimacja.

Ponieważ motywu wesela w polskim teatrze współczesnym nigdy nie jest dość, "Wesele raz jeszcze!" dla potrzeb polskiego teatru współczesnego zaadaptował Janusz Krasiński, który uczynił to, co uczynić należało. Zmniejszył ilość biorących udział w weselu osób, zaostrzył konflikty moralne i obyczajowe, a także z wyczuciem praw teatru uprawdopodobnił, rozpisane na monologi sceniczne, wewnętrzne monologi bohaterów Nowakowskiego. Pokazał po prostu ludzi szamoczących się pomiędzy pozornymi wartościami, dokonujących w pijanym widzie rozrachunków z innymi i sobą.

Rozbudował zaś Krasiński właściwie tylko dwie rzeczy. Jedną w sposób istotny, drugą - niestety - fatalny. W sposób istotny Krasiński rozbudował postać Powstańca, który w adaptacji ma uosabiać tradycję pokolenia biorącego udział w powstaniu warszawskim. Powstaniec upija się już na początku całej imprezy i potem, przez cały czas zadaje wszystkim dwa pytania: "Kogo kochacie?", na które trzeba odpowiadać, że Polskę, i drugie, głosem hamującym się z bezsilności: "Czy zabrakło wam kiedyś amunicji?" Najpierw pomysł ten wydaje się niesmaczny, potem cyniczny, w pewnym momencie zaczyna jednak wstrząsać.

Natomiast fatalnym pomysłem jest rozbudowanie finału. To co u Nowakowskiego jest zgrzytem, nieistotnym myślowo rekwizytem puentującym opowiadanie, Krasiński zamienia w wielki finał. W Sąd Ostateczny niemalże. W finale u Krasińskiego Prezes, łotr i karierowicz, prowadząc po pijanemu samochód, rozjeżdża (za sceną, oczywiście) Powstańca. Udaje mu się jednak uciec z miejsca wypadku, wraca do weselnej chaty i natychmiast wypija duszkiem butelkę wódki. Tuż za nim przychodzi milicjant, który pyta Prezesa, czy pił. Na co Prezes, który nie, tyle pił, co chlał przez całą noc, odpowiada, że tak, ale dopiero przed chwilą pod wpływem szoku. Wówczas przedstawiciel władzy niczym archanioł Gabriel zaczyna sądzić wszystkich uczestników wesela, a mianowicie pytać ich po kolei, czy Prezes pił przedtem? Ale wszyscy są solidarni z Prezesem, mimo że go prywatnie, nienawidzą. W ten sposób Prezes nie zostaje ukarany i archanioł Gabriel kiwając ze smutkiem głową wychodzi. W. ostatniej chwili jednakże zjawia się Czarodziej Długi Nos i kiedy wszyscy nawzajem czynią sobie wyrzuty, że nie zakapowali Prezesa, oznajmia, że on, owszem, zakapował. Co przyjmujemy z ulgą. Co jest, rzecz jasna, ironiczne i dwuznaczne, ale niestety nie w tym przedstawieniu, ponieważ...

Ponieważ to wszystko, co udało się powiedzieć o współczesności Nowakowskiemu i Krasińskiemu, "inscenizator i reżyser" przedstawienia Roman Kordziński gubi i zamula. Nie dziwi to jednak zważywszy, że jest to cena, którą - kiedy wystawia się dwukrotnie wysoce humorystyczno-satyryczną sztukę "UFO-oni" Brunona Rajcy z Krakowa - trzeba zapłacić, ponieważ w sztuce nic nie uchodzi bezkarnie.

Tak więc Kordziński wszystko, co czyta w tekście, na scenie od razu wywala z grubej rury. Oto, zdaje się mówić reżyser, macie współczesne "Wesele", oto zabłąkane dusze polskie. Oto archetyp, etc. I inscenizuje wszystko na scenie zakomponowanej sterylnie na biało niczym gabinet chirurgiczny, żeby nikt przypadkiem nie pomyślał, że nie chodzi o archetyp, tylko o coś bardziej normalnego. Żeby zaś nikt nie miał już zupełnie żadnych wątpliwości, że archetyp to archetyp, Tadeusz Woźniak śpiewa z teatralnego głośnika piosenkę o tym, że "miałeś chamie złoty róg". I chociaż od czasu do czasu na archetypicznej bieli pojawiają się rzucane z rzutnika slajdy z kawałkami chłopskiej zagrody, i czego ma wynikać, że jednak wszystko jest jakby realne i prawdziwe, wrażenie pustej i jednoznacznej konwencji teatralnej dominuje przez całe przedstawienie.

Jest w nim jeden moment zasługujący na uwagę, który wprawdzie przywodzi na myśl finał "Umarłej klasy" Kantora, wykorzystany został jednak jak najbardziej funkcjonalnie. Jest to chwila, jak gdyby punktu kulminacyjnego wesela, kiedy wszyscy w szale alkoholowym zaczynają przekrzykiwać się, powtarzać swoje gesty, śpiewać fragmenty ulubionych piosenek i kiedy tak w tym kakofonicznym galimatiasie przesuwają się nieoczekiwanie na proscenium, i zawisają nad widownią niczym projekcja tego, co zdaniem twórców dzieje się w mózgach publiczności, scena ta osiąga rangę prawie chocholego tańca. Ale konsekwencją tego fortissimo powinno być stonowanie reszty przedstawienia. Dorzucenie paru argumentów, rozwiązanie kompozycji fabularnej i wygaszenie teatralnych świateł, aby coś z tego, co zaistniało na scenie, zapaliło się po drugiej stronie rampy. Ale Kordziński organizuje sąd nad bohaterami, który wygląda tak jak na jednym z rysunków Krauzego: wszyscy biją się w piersi, przy czym nie w swoje, tylko w sąsiada stojącego obok. I taki jest właściwie sens tego przedstawienia w Teatrze Rozmaitości. Teatrze, który wyrósł z STS-u, ale który dzisiaj do STS-u ma się tak jak gipsowe figurki Napoleona, kupowane ryskich kioskach, do Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji