Artykuły

Nic nowego w Teatrze Nowym

Rzetelne rzemiosło sceniczne nie jest aż tak nagminnym zjawiskiem, żeby mu skąpić uznania, nawet gdy zawodzi. W "Domu Bernardy Alba" działa, od ekspozycji do finału owe, że tak powiem oblatane rzemiosło, które tylko złośliwiec nazwać może poprawnością (reżyseria i scenografia Jerzy Ukleja).

Niesamowity to dom. Właśnie pogrzebaliśmy męża Bernardy, matki pięciu córek, dziewic od dwudziestki do czterdziestki. Pięć przypadków szalonej tęsknoty do męskiego łoża. Bernarda tłumi tę tęsknotę terrorem matriarchalnym. Bogactwo ziemi, do którego jest już przyzwyczajona, napawa tę chłopkę dumą ziemianki - takiej, jak ze szkoły klasztornej poniżej typu Sacre Coeur. Rządzi tedy Bernarda (Wanda Jakubińska) więdnącymi córami, gospodynią i głodną służącą niby przeorysza mniszkami. W sumie wynika uosobienie najbardziej ponurego systemu prześladowania miłości (zjawiska, które opisał jeden z wielkich mędrców naszych czasów). Inaczej, czyli prawdę mówiąc: chodzi tylko o megalomankę, jadowitą i skąpą babę, córkę obłąkanej staruszki. 80-letnia dwojga imion starucha, Maria Józefa, w atakach obłędu potwierdza tezę (wspomnianego już mędrca) o nieprzerwanym działaniu libido sexualis, nieprzerwanym od kołyski do łoża śmierci. Taka to familia i taki to wiejski dom, gdzie niebawem, jak zapowiada Poncia (Janina Jabłonowska), dziać się będą wielkie rzeczy.

Katastrofy rodzinne następują, jak wiadomo, dopiero w trzecim akcie: Adela, najmłodsza w kwintecie córek, kochanka narzeczonego najstarszej, wiesza się, niewidocznie dla widza, ale za to prawie na oczach całej rodziny.

Czyja wina? Bernardy! - orędowniczki moralności i obyczajowości, które pochodzą z czasów, powiedzmy, wielkich triumfów Świętego Officium, a mimo to jeszcze ciążą na prowincji hiszpańskiej - i nie tylko hiszpańskiej - XX wieku. Zdaje się, że właśnie to "chciał powiedzieć" Federico Garcia Lorca.

Gdy mowa o tym bezsprzecznie znakomitym autorze, wytwarza się zazwyczaj nastrój Apelu Poległych, kiedy to można, a nawet wypada nie zauważyć rozmaitych spraw. Na przykład, że zwariowana staruszka nie spełnia w "Domu Bernardy Alba" żadnej istotnej dramaturgicznej funkcji, czyli, że bez niej "Dom Bernardy" byłby jota w jotę tą samą sztuką. Usunięcie tej naturalistycznej ozdoby lub mocny retusz świadczyłby raczej o przywiązaniu do autora. Reżyser (a za nim, jak za panią matkę, scenograf), przeciwnie, wszystko zrobił, by Marię Józefę postawić na pierwszy plan. Oleodrukowo. Pomogła przy tym, chcąc nie chcąc, Zofia Petri. Oleodrukowa wariatka udaje się jej - hoho! - że człowieka aż ciarki przechodzą; staruszka natomiast - nie, co jest oczywiście komplementem.

W nastroju Apelu Poległych można i wypada nie zauważyć, że jedna z córek, Magdalena lub Amelia, nie ma specjalnej racji bytu scenicznego i stanowi balast - prawie taki sam, jak matka-wariatka, czyli, że bez Magdaleny - lub bez Amelii "Dom Bernardy" byłby jota w jotę tą samą sztuką (do której walorów należy, że można w niej zatrudnić wielką ilość kobiet bez jednego mężczyzny). Mimo wszystko: zarówno Maria Białobrzeska jak i Maria Górecka mówią i milczą, jako Magdalena i Amelia, z wnikliwym wyczułem stylu, o który chodzi. Wreszcie można nie zauważyć, iż postać służącej jest (i była już dziesiąt lat temu) schematem nad sehematem; tylko talent Eugenii Herman czyni ją jeszcze znośną.

Ale "Dom Bernardy" ma przecież swoją wielką sprawę, o której mówiliśmy już, swoje prawdziwe charaktery a tym samym otwiera możliwości demonstracji kunsztu aktorskiego.

O krok od wielkiej kreacji, ale o bardzo wielki krok, jest Wanda Jakubińska (Bernarda). Gdyby nie przewlekłość oracji, zbyt powolne tempo słów, Bernarda stałaby się życiową rolą tej aktorki. Zdaje się również, że przewlekłość wymowy Bernardy zaciążyła na tempie całego dialogu, a tym samym na sile przedstawienia. Niekiedy owa przewlekłość czyni wrażenie gubienia kontaktu z partnerkami. Podkreślam: niekiedy i przyznaję, że ktoś inny może być zdania, iż właśnie takie ustawienie dialogów podkreśla funkcję Bernardy jako absolutnej władczyni domu - niby, że mówi władczo. Zaprzeczam, bo jestem zdania, iż ta powolność nie jest zamierzona, lecz naturalna i w obu przypadkach nie na miejscu.

Danuta Mniewska znalazła w postaci Adeli swoją najlepszą dotychczas rolę. Gra ona z temperamentem, swobodą i - w zgodzie ze swoimi zewnętrznymi warunkami - jest powabną młodą dziewczyną. Wiesława Mazurkiewicz natomiast - w zupełnej niezgodzie, ponieważ jest jako Martirio brzydka i garbata. Aktorka odnosi zwycięstwo nad własną młodością i urodą, stając się szpetną panną, najbardziej wiarygodną ofiarą Bernardy. Bohdana Majda dźwiga swoją ciężką dolę niekochanej narzeczonej z łatwością i potrafi, jak wymaga rola, jadowicie milczeć.

Krystyna Feldman, a w epizodach - Barbara Rachwalska i Wanda Chwiałkowska, wyczuwają umiejętnie styl "Domu Bernardy", który (po "Domu kobiet") jest drugą z kolei sztuką, wystawioną przez Teatr Nowy również po to, by aktorkom dać możliwość popisu.

Nigdzie, jak świat długi i szeroki, nikt nigdy nie zaprzeczy, że motyw ten jest ze wszech miar zacny.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji