Artykuły

Smutek młodości

Ostatnia premiera Teatru "Wybrzeże" wydaje się przedsięwzięciem nieco ryzykownym. Oto równie głośny, jak mało znany tekst Alfreda Jarry'ego "Ubu król" opatrzony sławetnym komentarzem: "Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie".

Zauważyć wypada, że wybór tekstu wskazuje na to, że (zbyt późno) zdecydowano się wykorzystać ideę Władysława Zawistowskiego, aby kameralną Czarną Salę Teatru "Wybrzeże" przeznaczyć na prezentację "ojców awangardy". Byłby to więc teatr świadomie elitarny, a jednocześnie opatrzony funkcją kształcącą. Warto bowiem zdać sobie sprawę choćby z tego, kto wymyślił wiele chwytów do dziś szokujących.

Zdziwienie mógł budzić fakt, że tekst ten wybrano na przedstawienie dyplomowe Studium Aktorskiego. Czy tak absurdalny, kpiący i karykaturalny tekst jest najlepszym materiałem dla kształcenia młodych aktorów... Oto kwestia.

Tymczasem już pierwsze minuty przedstawienia pozwoliły rozwiać te obawy. Zobaczyliśmy jedenastoosobowy kwitnący młodością zespół w jednym z lepszych przedstawień Ryszarda Majora. Wydać się mogło, że Major sięgnął do źródeł swoich doświadczeń teatralnych; do odnoszącego głośne sukcesy teatru studenckiego, a zwłaszcza do jego atmosfery. Przypomniało mi się także pierwsze przedstawienie tego reżysera na Wybrzeżu: jego "Teatr osobny" Białoszewskiego w sopockim Teatrze Kameralnym.

"Ubu król" ukazuje nam czystą radość gry, przypomina o tym, że teatr może tryskać życiem, radością, a nie tylko być ponurym misterium. Jednocześnie ta musująca żywiołowość młodych wykonawców poddana jest dyscyplinie, ujęta w określone ramy.

Scenografia Jana Banuchy ukazuje konwencjonalną pozornie scenkę eleganckiego teatrzyku. Tło i ścianki boczne powtarzają ten sam zielono-złoty wzór. W głębi, z prawej strony stoi, a właściwie należałoby powiedzieć - wala się - złota harfa. I jeszcze straszy wkręcony w sufit ordynarny czerwony hak. To wszystko, żadnych dekoracji, żadnego udawania życia. Aktorzy muszą radzić sobie sami, tak jak w scenie przyjęcia, kiedy na grzbietach wnoszą pas materiału z apetyczną martwą naturą.

Grają stół, a za chwilę zagrają biesiadników. Będą zmieniać tonację swojej roli, jak Król Wacław (Adam Ignacy Szymański). Będą wcielać się w mgnieniu oka w coraz to inne postaci, jak Marzena Nieczuja-Urbańska i Jarosław Koźmiański w jednej z najzabawniejszych scen z "fynansistami". Lub grać królową (Hanna Walerysiak-Kownacka), umierać na scenie, zmartwychwstawać, by odrodzić się jako mężczyzna, zresztą w tej samej sukni. Niedawna Albertynka, Małgorzata Konieczna, prezentuje się nam jako czcigodny starzec Stanisław Leszczyński, chwilami dość uwodzicielski, ale także jako koń, żołnierz na koniu, niedźwiedź - i pewno wiele jeszcze innych osób.

W scenach zbiorowych cały ten tłum - bo mamy wrażenie tłumu - kłębi się, walczy ze sobą zaciekle nie dotykając się wcale, ściga się, ucieka. Pośród tego wszystkiego Ubu i Ubica, nienasyceni, ze zdrowym apetytem ludzi bez skrupułów. Naturalni i niewinni prą do przodu. Są groteskowi, ale przecież znamy te reakcje... z życia. I nagle napięcie opada, Danuta Stenka i Jacek Zawadzki stoją samotni, trzymając się za ręce. Erotyczna zabawa się skończyła, przedsmak rozczarowań, pożegnań, dorastania.

W nostalgicznym zakończeniu muzyka Andrzeja Głowińskiego wykorzystuje przebój stary jak świat. Ubu ze świtą tworzy zbiorowy organizm okrętu. Opada kostium błazenady, odchodzą wędrowcy, wciąż tęskniący. Kraj z groteskowej złośliwej baśni, nagle powraca do nas, nieskalany, jako marzenie pielgrzymów. Niespodziewanie, bez patetycznych tonów, aluzji i efektów, teatr Majora szeptem przypomina o tym, co dla nas wszystkich najważniejsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji