Artykuły

"Dom Bernardy Alba" we Wrocławiu

O profilu danego teatru - w równym niemal stopniu co jakość poszczególnych przedstawień - stanowi zestaw jego repertuaru. I to nie tylko ze względu na jakąś syntezę linii ideologicznej, ale i dzięki możności harmonijnego rozwoju aktorskiej wypowiedzi; dzięki takim przejawom form wyrazowych, które z kolei mogą najpełniej i najbardziej różnorodnie kształtować wrażliwość i kulturę artystyczną odbiorców.

Z tego punktu widzenia słuszny i interesujący wydaje się układ repertuarowy teatru wrocławskiego: równolegle do Wrogów Gorkiego (omówionych w poprzednim numerze "Teatru") - na scenie kameralnej grana jest sztuka wielkiego hiszpańskiego poety Federico Garcia Lorca Dom Bernardy Alba. Jakież kontrastowe zestawienie: obok jednej z najwybitniejszych pozycji ostrego realizmu, typowej - w najlepszym sensie - "piece a these", przy całym swym nasyceniu emocjonalnym rozwiązującej zagadnienia społeczne i polityczne na drodze przesłanek intelektualnych - wizja poetycka, czar słowa, które przemawia bezpośrednio do uczucia i wyobraźni widza.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Dom Bernardy Alba jest antyrealistyczny, albo że nie zawiera materiału myślowego dla daleko idących przestanek obyczajowych, społecznych i ogólno-światopoglądowych. Ten utwór o niewyżytych namiętnościach - namiętności miłosnej, namiętności władzy, namiętności zazdrości - przekazuje nam prawdę o kobietach, duszących się w więzach obyczaju, przesądu, tyranii matriarchalnej i władzy pieniądza. Ta prawda dotyczy określonego środowiska - bogatego chłopstwa wsi hiszpańskiej, i określonej w przybliżeniu epoki - w każdym razie wiek XX. Ale o wszystkim tym mówi tonem ballady, słowem "pieśni gminnej", podniesionym do wyżyn wielkiej literatury, trochę tak jak mickiewiczowskie Lilie w sposób niemal nieuchwytny transponują opowieść ludową. Garcia Lorca jest w tym właśnie sensie "pisarzem ludowym", że jego sztuka nie wynika z jakiejś intelektualnej analizy rzeczywistości; przekazuje nam tę rzeczywistość tak bezpośrednio, jak ją wyraża twórczość anonimowych śpiewaków. Czasem zdawałoby się, że niekonsekwentnie, ale niekonsekwencja okazuje się pozorna: wywołuje ją ukazywane życie, które z natury swej nigdy nie jest konsekwentne. A te elementy, które ukazywany materiał formują w kształt artystyczny - i to najwyższej miary - są również pokrewne elementom poezji ludowej: poprzez rodzaj obrazowania, potęgowanie i zagęszczanie wzruszeniowe, skrót emocjonalny, specyficzny stop humoru i grozy, bezpośredniej spontaniczności serca i bezlitosnej ciekawości dziecka.

Była raz matka, bogaczka wiejska, która miała pięć córek... Córki więdły w zamknięciu pod władzą matczynej tyranii, a serca ich i namiętna krew wyrywały się do kochania. I był mężczyzna, którego despotyczna wola matki i układy pieniężne przeznaczyły dla najstarszej i najbrzydszej z sióstr. Ale on pragnął najmłodszej, która miała najpiękniejsze ciało i ognistą duszę. A średnia siostra, złośliwa kaleka, pałała do niego zdrożną miłością, która pośrednio doprowadziła ją do zbrodni... Uproszczenia zastosowane przy tym streszczeniu nie wynikają bynajmniej z jakiejś celowej deformacji; tak się układa baśniowy zaiste wątek tej dramatycznej romanzy. Ale za sprawą przedziwnego paradoksu autentycznej poezji, to uproszczenie nie tylko nie staje się schematyczne, ale przekazuje nam jakąś pełnię życia; z dziewięciu kobiet - bohaterek sztuki (nie licząc wielu postaci epizodycznych), każda jest wspaniałą, pełną pod względem psychologicznym osobowością, obdarzoną swoistym temperamentem i wyobraźnią, odrębnym rytmem myślenia i odczuwania, skomplikowaną tkanką własnych, często nieuświadomionych - ale dających się przez nas odczytać - zdławionych instynktów i pragnień. I dlatego poprzez każdą z nich wypowiada się jakaś odkrywcza prawda o kobiecie, o człowieku, o jego stosunku do innych ludzi, do środowiska, do warunków jego istnienia.

Realizację tej posępnej i groźnej, a tak pięknej romanzy hiszpańskiej na scenie wrocławskiej uznać należy za poważne osiągnięcie reżysera i scenografa w jednej osobie - Jerzego Ukleji. Trzeba podkreślić nie tylko inteligentne i taktowne poprowadzenie aktorów, ekspresyjną i zwartą kompozycję obrazów - ale przede wszystkim ambitny wysiłek dla znalezienia takiego syntetycznego stylu widowiska, który byłby odpowiednikiem bardzo specyficznej i odrębnej faktury poetyckiej utworu. Wydaje mi się, że jest to zjawisko dość rzadkie niestety na tle ostatnich dokonań naszych teatrów, gdzie nawet pozytywne osiągnięcia często ograniczają się tylko do odnalezienia pewnej "idei zasadniczej" sztuki, albo do wydobycia psychologicznych podtekstów. Zbyt często natomiast zapomina się o tych wszystkich walorach, które składają się na autonomiczny i niepowtarzalny styl materiału literackiego, zwłaszcza jeżeli chodzi o repertuar poetycki. Rytm wiersza czy prozy poetyckiej, ciężar gatunkowy słowa, gatunek metafory - nie tylko w znaczeniu pojęciowym, ale z uwagi na strukturę i ekspresję poszczególnych jej członów skojarzeniowych - często nie znajdują żadnego odpowiednika w realizacji: w kadencji dialogu, w wizualnym ustawieniu scen zbiorowych, w jednorodności dekoracji, światła, kostiumu. Z tego punktu widzenia jakże często Fredro brzmi nieomal jak Zapolska, Musset jak Goldoni - itd. itd.

Wyraźne i świadome poszukiwanie takiego odpowiednika aktorskiego i inscenizacyjnego dla urzekającej atmosfery utworu Garcii Lorca uważam za największy walor tego widowiska. Zadanie było niezwykle trudne i może nie udało się w całej rozciągłości; ale cały akt pierwszy z pięknie rozwiązaną sceną zbiorową (tłum czarnych kobiet śpiewających żałobne "responsoria"), pełne wyrazu przejścia od ściszonych zawieszeń lirycznych do gwałtownych, powtarzających się jak burzliwe refreny, wylewów namiętności; operowanie światłem, pozbawione natręctwa i pretensjonalności, a ekspresyjne i współgrające w wytworzeniu tej jakiejś trudnej do sprecyzowania atmosfery południa, namiętności, ballady - to wszystko stanowi sugestywny i chyba wiemy ekwiwalent sceniczny tekstu - przynajmniej dla nas, odbierających go pod naszym chmurnym niebem północy.

Także i pod względem aktorskim można tu mówić o sukcesie - w większości pozycji. Fascynującą, o szekspirowskim zakroju postać bohaterki tytułowej, Bernardy Alba, nieugiętej w swych ślepych instynktach władzy i posiadania feudalnej matki rodu - realizuje Antonina Dunajewska z siłą i ekspresją. Może chwilami ekspresja ta wydaje się nieco zbyt jednotonowa, może za mało nieco dochodzą w tej kreacji do głosu pewne załamania i pęknięcia psychiczne, których istnienie wyczuwamy w podświadomości tej chłopskiej bogaczki; ale w sumie rola uderza swą powściąganą dynamicznością, zwartością gestu, szlachetnością dykcji. Znakomita wydaje mi się Irena Neto jako służąca Poncia, głęboko ludzka i prawdziwa w niekonsekwentnych z pozoru powiązaniach klasowej, nienawiści z odruchami gorącego serca. Netto znajduje złoty środek między charakterystycznością i pewną syntetycznością wyrazu, między krwistym realizmem i jakąś liryczną nadrzędnością wypowiedzi - to właśnie, co stanowi o specyfice stylu utworu.

Bardzo interesującą postać Martirio - ułomnej siostry, której niewyżyta namiętność prowadzi dla zbrodni - tworzy Janina Zakrzewska. Ta młoda artystka operuje już bardzo precyzyjnymi środkami aktorskimi: umie stworzyć sylwetkę sugestywną a nie monotonną, pełną umiaru i lakoniczności wyrazu, a jednocześnie przekazującą nam bogate i burzliwe życie wewnętrzne. Umie wymownie milczeć - a to bardzo dużo. Żywe, zindywidualizowane i pełne ciepła sylwetki trzech pozostałych sióstr dają również Halina Buyno (Angustias), Danuta Korycka (Magdalena) i Zdzisława Młodnicka (Amelia), a Maria Zbyszewska-Benoit daje czysty i wzruszający ton prymitywnej, poniewieranej dziewczynie - służącej.

Zdecydowany sprzeciw budzi w tym zespole jedna pozycja, to jest Adela - najmłodsza i najpiękniejsza córka Bernardy - w wykonaniu Marleny Milwiw. Jeżeli ubóstwo i monotonię środków aktorskich można by usprawiedliwić niedoświadczeniem i brakami technicznymi, zrozumiałymi u młodej adeptki scenicznej, to poważny niepokój budzić musi pretensjonalność bez wewnętrznego pokrycia, skłonność do manieryzmu i pewna ostentacyjność zagrań, szczególnie drażniące w tej właśnie sztuce. Zarzuty co do tej roli powinny chyba obciążać w pewnym stopniu również i reżysera, ponieważ dobre skądinąd warunki sceniczne Marleny Milwiw zdają się już z założenia nie odpowiadać postaci Adeli, zarysowującej się w tekście, jako postać najbardziej bezpośrednia i świeża - swoiste połączenie namiętnej dziewczyny i naiwnego dziecka.

Wydaje mi się, że Dom Bernardy Alba obok Wrogów - to zestawienie dobrze świadczące o ambicjach artystycznych teatru wrocławskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji