Artykuły

Młodość w lustrze

"Przebudzenie wiosny" w reż. Wiktora Rubina, Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy. Pisze Paweł Schreiber w Didaskaliach-Gazecie Teatralnej.

Przed zajęciem miejsca na widowni trzeba przejść po wyłożonej lustrami podłodze sceny. To sytuacja niepewna, a nawet niebezpieczna - pod stopami rozciąga się ogromna, pusta przestrzeń, na tyle głęboka, że jej krańce giną w mroku. Kiedy wreszcie siadamy, oddychamy z ulgą, że przez najbliższą godzinę nie my, lecz aktorzy będą balansować nad tą otchłanią - i zapewne od czasu do czasu tracić równowagę.

Balansowanie nad przepaścią nie tylko oddaje sytuację bohaterów Wedekinda, opuszczających bezpieczny świat dzieciństwa i zaczynających badać granice otwierającej się przed nimi nowej przestrzeni możliwości - i przestrzeni zagrożeń - ale jest też dobrą analogią niebezpieczeństw związanych z adaptacją "Przebudzenia wiosny". Ryzyko utraty równowagi wiązało się tu przede wszystkim z wyborem dramatu, który o problemach bardzo silnie dziś dyskutowanych (takich jak seksualność dzieci i młodzieży czy aborcja) mówi językiem przełomu XIX i XX wieku. Dla dzisiejszych rówieśników bohaterów Wedekinda spora część rozterek i problemów ukazanych w dramacie jest, oględnie mówiąc, dość egzotyczna. Mogło więc okazać się, że adresowanie "Przebudzenia" do dzisiejszej publiczności całkowicie mija się z celem. Przezwyciężenie tej trudności rodzi kolejne niebezpieczeństwo. Tematyka sztuki do dziś pozostaje kontrowersyjna. Dostosowanie dramatu Wedekinda do współczesnych realiów mogło skończyć się powstaniem spektaklu publicystycznego, lokalnej rewelacji jednego sezonu, która straciłaby pazur przy kolejnej zmianie ekipy rządzącej. Tak oto bydgoska adaptacja musiała ostrożnie przejść po wąskiej kładce pomiędzy nie dość nowoczesnym tekstem a aż nazbyt bieżącym kontekstem.

Z problemem tekstu Rubin i Frąckowiak radzą sobie w sposób, znany z ich poprzednich przedstawień. Dramat Wedekinda pojawia się w spektaklu tylko we fragmentach, jako element teatralnego collage'u, w którym ponadstuletnia sztuka nie tylko zyskuje aktualne konteksty, ale i sama ożywia i przebudowuje teksty późniejsze. Najciekawszym tego przykładem jest scena w klasie, gdy recytowana przez Ernesta (Mateusz Łasowski) "Pieśń o żołnierzach z Westerplatte" staje się niespodziewanie idyllicznym opisem końca roku szkolnego i zbliżającego się wypoczynku po długiej walce z instytucją szkoły, choć jednocześnie kryje się w niej ponura zapowiedź samobójczej śmierci Maurycego (Mirosław Guzowski), którego dni mają wypełnić się właśnie u progu wakacji. W tle przewija się też kontekst wychowania patriotycznego, a szkoła bohaterów Wedekinda staje się nagle szkołą polską u progu XXI wieku.

Ciekawym i skutecznym pomysłem okazuje się też zastąpienie pojawiającej się na początku dramatu rozmowy chłopców na temat seksu sceną dziwacznego talk-show, w którym ledwie wydobyty przez reflektor z mroku konferansjer łagodnym, ale nieludzkim głosem wypytuje ich o wstydliwe przejawy dojrzewania, takie jak polucje czy masturbacja. Przypominało bardziej przesłuchanie, w którym bezbronne ofiary nachalnego, ale profesjonalnie stwarzającego pozory dyskrecji i intymności prezentera, zostają zmuszone do publicznych wynurzeń. Rubin wprowadza na scenę typ wyznania, którego Wedekind nie mógł sobie nawet wyobrażać - osobistą rozmowę przed upubliczniającym okiem kamery. Efekt jest przejmujący i świetnie współgra z poczuciem zażenowania, obecnym w tej scenie dramatu.

Działają również chwyty nieco mniej wyrafinowane - na przykład przebranie Janka (Michał Czachor) i Ernesta w kowbojskie kapelusze i zbudowanie sceny ich miłosnego wyznania jako dość dosadnej, choć jednocześnie przewrotnej, aluzji do "Tajemnicy Brokeback Mountain" Anga Lee. Co więcej, dobrze sprawdzają się nawet takie pomysły, które na pierwszy rzut oka działać nie powinny, jak ten, gdy na scenie pojawia się liza (Anita Sokołowska), z przyczepionymi do pleców różowymi skrzydełkami, i wskazuje na swoje buty (w podobnym guście, jak skrzydełka), stwierdzając, że "take się teraz nosi w Bydgoskiem". O ile aluzje do zachowania czy języka dresiarzy i ich towarzyszek nie są już w teatrze towarem pierwszej świeżości, tu działają świetnie, dodając kilka wyrazistych, komicznych kresek do portretu prostackiej, ale pewnej siebie dziewczyny z sąsiedztwa.

Odwołujący się do współczesnych kontekstów spektakl nie staje się jednak ich zakładnikiem. Zbliżając się do teraźniejszości, Rubin i Frąckowiak unikają doraźności. "Przebudzenie wiosny" paradoksalnie okazuje się przedstawieniem niezupełnie opowiadającym o problemach dojrzewających dzieci odkrywających swoją seksualność. Na scenie pojawiają się bowiem nie nastolatki, tylko dorośli w niepasujących do nich dziecięcych strojach. Nie są dziećmi, tylko grają dzieci, co zostaje kilkakrotnie podkreślone w scenach, w których aktorzy niemal ostentacyjnie wychodzą ze swoich ról. W trakcie wspólnej sceny Wendli z Ilzą rozmowa schodzi nagle na temat tego, czy grająca tę pierwszą Dominika Biernat nudzi się, gdy swoje kwestie mówi Anita Sokołowska, jej sceniczna partnerka. Martwy Maurycy, nad którym stoją jego szkolni koledzy, wstaje nagle i zaczyna swobodnie przemawiać do publiczności.

W tym momencie docieramy do sedna spektaklu. Nie chodzi w nim o nastolatków zmagających się z problemami dojrzewania, tylko o młody zespół teatralny zastanawiający się, jak i po co grupa ludzi przed trzydziestką może przedstawić publiczności swoje odczucia na temat tekstu Wedekinda, a przez to również pokazać własne podejście do problemów młodości, wolności i odpowiedzialności. Pomysł jest zaskakująco spójny. Miejscem jego realizacji jest teatr, a nie sala wykładowa czy klub dyskusyjny, bo metoda polega na obudzeniu w sobie dziecka na progu dojrzałości - poprzez zagranie go. Aktorom Rubina przychodzi to z łatwością, bo przecież sami są jeszcze niedaleko punktu wejścia w dorosłość, do którego dochodzą bohaterowie Wedekinda. Ale nie można zapomnieć, że żyją już po jego drugiej stronie. To właśnie dlatego nihilista Melchior czyta na głos fragmenty z "Cząstek elementarnych", a kiedy tekst "Przebudzenia" wymaga od niego działania dziecinnego - pobicia Wendli i ucieczki z płaczem - jedynie z goryczą przytacza właściwy fragment didaskaliów. Może czuje to samo, co jego nastoletni odpowiednik, ale nie może tego już w ten sam sposób wyrazić.

Niewiele więc w tym "Przebudzeniu" pierwiastka skandalu, który mógłby wynikać z drastycznej tematyki dziecięcej seksualności. Kiedy Wendla i Melchior uprawiają seks, scena przedstawia zbliżenie nie nastolatków, a ludzi między dwudziestką a trzydziestką, których życie seksualne nie budzi już takiego oburzenia publiczności. Dzięki temu potencjalnie drażliwy temat zostaje zneutralizowany, co pozwala na o wiele szersze i ciekawsze spojrzenie - zamiast koncentrować się na problemach seksualności. Rubin i Frąckowiak ukazują ją jako tylko jeden z aspektów zjawiska młodości.

Ta metoda ma jednak i negatywne konsekwencje. "Przebudzenie wiosny" nosi podtytuł "Tragedia dziecięca" - a spektakl nie dość, że nie mówi właściwie o dzieciach, to w dużej mierze pozbawiony jest tragiczności. Obserwowane z perspektywy dorosłych dylematy młodzieży tracą sporo wyrazistości. Pojawienie się widma Maurycego nie robi wielkiego wrażenia, bo przecież tuż po samobójstwie wstał, pozostawiając wpatrzonych w puste miejsce po swoim ciele kolegów. Nawet umarła Wendla, mimo znaczącego kostiumu (długa, biała suknia ślubna krótko przycięta z przodu, a pod spodem wyzywające krwistoczerwone pończochy) i mozolnie dźwiganego słoja z płodem w formalinie, wciąż pozostaje aktorką grającą Wendlę, jeszcze niedawno zaczepiającą beztrosko publiczność. Mroku i niepokoju stanowczo tu za mało, a całość ma charakter raczej zdystansowanej (choć czasem bolesnej) refleksji niż igrania z realnym zagrożeniem.

Zgrzytem są zbyt nachalne nawiązania do bieżących sporów polityczno-etycznych, w których poważne problemy zostają sprowadzone do paru prostych haseł. Wedekindowski Człowiek w Masce zmienia się w owszem zabawną (niesamowita mimika Mateusza Łasowskiego zasługuje na osobną pochwałę), ale jednak nieskuteczną karykaturę Jana Pospieszalskiego, która, co gorsza, wchodzącą Wendlę wita słowami: "Brawa dla kolejnej ofiary aborcji!". Na szczęście w innych sprawach spektakl ma do powiedzenia dużo więcej, dużo mądrzej i dużo mniej jednoznacznie.

Jednak nawet jeśli "Przebudzenie wiosny" nie jest przedstawieniem do końca udanym i nie dorasta do poziomu choćby "Tramwaju zwanego pożądaniem", to i tak dobrze wróży dalszej karierze Rubina i Frąckowiaka. Widać w nim rozwój wszystkich elementów, które stały się już znakiem firmowym tego duetu - ciekawej adaptacji dramatu; oryginalnego wykorzystania elementów popkultury, wspaniałego prowadzenia aktorów, którzy poruszają się na delikatnej granicy między zgrywą i patosem (tak samo, jak pozostają wciąż na granicy między postacią aktorem).

Po przedstawieniu trzeba znów przejść po lustrzanej podłodze. Teraz pokryta jest śladami butów aktorów, którzy ostatnią godzinę spędzili biegając, tańcząc i tarzając się po niej. Z powodu tych śladów trudno już uwierzyć, że tam, po drugiej stronie lustra, rozciąga się otchłań. Wyobraźnia dziecka ulega rozsądkowi, który w kawałku szkła widzi podłoże równie solidne, co beton czy drewno. Pojawia się może cień rozczarowania, że chociaż i aktorzy, i sam spektakl chwilami tracili równowagę, to wszystko było na niby, bo tak naprawdę niebezpieczeństwo upadku było od samego początku złudzeniem. Ale ślady tańca przypominają o czymś, co na pewno nie działo się na niby - chociaż, pomimo tego, co mogłaby sugerować scenografia i wybór dramatu, nie o możliwość upadku chodziło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji