Artykuły

Życie bez antraktów

15 lat temu w mroźny, poniedziałkowy wieczór umarła Marta Fik. Miała zaledwie 58 lat. Dziś miałaby 73. Czy sensowne są takie wyliczenia? Tak, bo dla wielu ciągle jest obecna - pisze Anna Augustyniak w Gazecie Wyborczej.

Jest między nami Marta, i to nie tylko w artykułach czy pamięci. Jest w zwykłym, codziennym życiu pełnym zastanowień: co by na to powiedziała? Czy "klepnęłaby" taki tekst? A może im powinno się pomóc? Ona na pewno tak by zrobiła. Ona. Więc najpierw człowiek, potem dopiero jeden z najwybitniejszych krytyków teatralnych, historyk teatru i powojennej kultury polskiej, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, krakowskiej i warszawskiej PWST, profesor Instytutu Sztuki PAN. Autorka książek: "Reżyser ma pomysły", "Sezony teatralne", "Kultura polska po Jałcie", "Zamiast teatru", "Marcowa kultura" czy "Autorytecie wróć?", i mnóstwa tekstów rozsypanych po czasopismach ("Nowe Książki", "Współczesność", warszawska "Kultura", "Le Théâtre en Pologne", "Pamiętnik Teatralny", "Twórczość", "Teatr", "Polityka", "Dialog", "Nowy Zapis", "Kultura Niezależna", "Res Publica Nowa", "Puls", "Gazeta Wyborcza" czy "Tygodnik Powszechny") oraz biuletynach, almanachach, antologiach, słownikach, tomach pokonferencyjnych.

Bo Marta była bardzo pracowita. I miała w swoim wielkim roztargnieniu równie wielki dar skupienia. Siadała gdziekolwiek i długopisem albo pisakiem zaczerniała kilka stron od razu. Synowie nad jej głową grali w piłkę, kanarek turkotał nieustannie, w kolejnym jeszcze nieprzypalonym czajniku wygotowywała się woda. Tekst był gotowy.

Tak wyglądało jej życie do końca. Nawet ciężko chora nie przestawała pisać: przy okrągłym stole w kuchni, przy staroświeckim biurku, w łóżku. Wszędzie leżały kartki zapisane linijka w linijkę tak ściśle, jakby pisała szyfrem. Trudne do odczytania.

I trudne też były to prawdy do przyjęcia, zwłaszcza te ostatnie, kiedy rozczarowała się pustką wolności, jaka przyszła po 1989 r. Martwiło ją, że po latach walki o demokrację przyszedł kryzys wartości. Co z inteligentami, kto teraz będzie dźwigał brzemię obowiązków społecznych, w jaką stronę idzie Kościół, co z Polakiem katolikiem? Czuła, że trzeba wołać o autorytety. Taka była jej ostatnia, wydana pośmiertnie książka "Autorytecie wróć?".

Jerzy Turowicz pisał o Marcie: "Autorytety nie rodzą się na kamieniu. Autorytetami mogą stać się ludzie mądrzy i do gruntu uczciwi, odważni i odpowiedzialni. Ludzie łączący idealizm z realizmem. Takim człowiekiem była Marta Fik, osoba rozumiejąca, sprawiedliwa i obiektywna, odrzucająca czarno-białe schematy, tolerancyjna nie dla zła, ale dla ludzi, świadoma kondycji ludzkiej".

Fiszki, karteluszki

Im więcej lat mija od śmierci Marty Fik, tym mocniej czuje się jej wyjątkowość. Tym jaskrawiej widzi się wielką osobowość kogoś, kto rozumiał złożoność świata. Kogoś, kto miał odwagę oceniać niezależnie. Nawet tam, gdzie w grę wchodziło nie tylko myślenie, ale strumień emocji, w teatrze. Tu też Marta była bezkompromisowa, nie chciała dla publiczności tylko wrażeń. Patrzyła na scenę poprzez szeroki kontekst kulturowy i społeczny.

Stawiała reżyserom poprzeczkę tak wysoko, że dorobiła się łatek. Jak wspomina Janusz Majcherek, kiedy po wystawionej w 1975 r. przez Andrzeja Wajdę "Sprawie Dantona" napisała, że w przedstawieniu miast iskier z politycznego starcia między dwoma wielkimi przywódcami, Dantonem i Robespierre'em, ze sceny płynie tylko szelest literatury, Wajda skomentował to, że Marta ma oko z guzika.

Nie oszczędzała też Adama Hanuszkiewicza. Przez lata w recenzjach drukowanych w "Polityce" reżyser czytywał o swej "Balladynie" czy "Trenach", że przekłada teksty na efektowne, choć w istocie puste obrazy i dlatego nie potrafi "wydobyć tego, co naprawdę poruszające". Jednak prawie po każdym spektaklu była pod wrażeniem entuzjazmu widowni. Oceniała, że znowu potwierdził się "niezwykły wręcz dar tego reżysera do pozyskiwania sobie publiczności". A Hanuszkiewicz 30 lat po recenzji Marty z "Antygony", gdzie zagrał Kreona stylizowanego na Gierka (bronił go tą rolą), wspominał, że "Fikówna usłyszała po raz pierwszy uczciwie grany tekst, usłyszała argumenty Kreona i ją te argumenty przekonały". Do dziś studenci Marty wspominają jej potyczki z Hanuszkiewiczem.

Nauczycielem była uwielbianym. Z jednej strony "żyleta", wymagająca i ostra, a z drugiej rozczulająca, kiedy, jak wspomina Janusz Majcherek, "z jakichś plastikowych torebek i zawiniątek wydobywała fiszki i karteluszki, próbując odnaleźć te, których w danym momencie potrzebowała. Przeważnie zresztą bez skutku, bo najbardziej potrzebne notatki akurat gdzieś zapodziała, może zostawiła w domu, może w Twórczości , a może w bibliotece. Reszta kartek tymczasem rozsypywała się, spadała na podłogę, fruwała, a Pani Marta coś tam do siebie mamrotała, patrzyła przez grube szkła okularów i z minuty na minutę nabierała wdzięku, jakim odznaczają się dystrakci. Za to ją kochaliśmy".

I jeszcze za ogromną erudycję i odwagę w przekazywaniu wiedzy. To od niej studenci dowiadywali się o polskiej kulturze po wojnie: Liście 34, Klubie Krzywego Koła czy Marcu '68. Na jej zajęcia obowiązani byli czytywać pisma emigracyjne i wydawnictwa podziemne.

W tym wiecznym zabieganiu Marta znajdowała czas dla nich również poza szkołą. Gościła ich w domu (zazwyczaj były lody i sałatka serowa, a w późniejszych, lepszych latach doszła jeszcze zielona galaretka z bananami) i kreśliła, zamazywała całe partie uczniowskich tekstów, pomagając tworzyć małe arcydzieła przyszłych wielkich recenzentów.

Musimy konspirować

Zarażała studentów przekonaniem, że poprzez teatr "można uczestniczyć w sporze o rzeczywistość". Razem z nimi brała potem udział w strajkach, sypiając w śpiworze, czy w stanie wojennym w działalności prymasowskiego komitetu w warszawskim kościele św. Marcina. Od razu po 13 grudnia przygotowywała tam paczki z ubraniami dla internowanych działaczy "Solidarności". Przez kilka lat razem z Marią Korniłłowicz, Mają Komorowską, Anną Radziwiłł, Krystyną Zachwatowicz, Barbarą Sadowską czy Ludwiką Wujec niosła pomoc więźniom.

Już wcześniej była zaangażowana w kręgi opozycji, sympatyzowała z KOR-em. Włączyła się w uczelnianą "Solidarność", współpracowała z niezależnym ruchem wydawniczym, współredagując w stanie wojennym "Nowy Zapis"; była, jak mówi Jacek Bocheński, jego założycielką, administratorką i redaktorem naczelnym. Jego autorzy początkowo nie podpisywali tekstów (nawet "Raport z oblężonego miasta" Herberta ukazał się za zgodą autora anonimowo). W kolejnym podziemnym miesięczniku, "Kulturze Niezależnej", Marta pisywała pod pseudonimem Joanna Lerska.

Był to trudny dla niej czas: nękanie przez SB, przesłuchania, rewizje w domu. Czy się bała?

Jacek Bocheński wspominał: "Rozważaliśmy to w Nowym Zapisie i umówiliśmy się z Martą mniej więcej tak: Damy znać, że boimy się jak wszyscy. ( ) Skończyły się żarty, padli zabici, tysiące zostały uwięzione, wiemy to. Jest stan wojenny. Nie wyróżniamy się i nie wywyższamy. Ale konspirować musimy, bo w Polsce nie ma innego wyjścia, bo teraz wszyscy za jednego i jeden za wszystkich muszą konspirować. ( ) Marta Fik liczyła się z aresztowaniem i bardzo trzeźwo o tym mówiła. Jeśli mnie wezmą, wiedzcie to i tamto, zróbcie to, zróbcie owo. Takie polecenia dawała nam jakby mimochodem".

Do legendy przeszła jej działalność podziemna, a raczej roztrzepanie: gubiła materiały konspiracyjne, myliła daty i miejsca spotkań. Należała do podziemnego Komitetu Kultury Niezależnej. Jej przyjaciel Roman Loth wspomina, że niejednokrotnie miewała pod opieką pokaźne kwoty w dolarach, co oczywiście wywoływało u niej nieustanną obawę przed ich zgubieniem. Aż raz naprawdę tak się stało. Zresztą podobnie działo się z tekstami, które czasem zaraz po napisaniu przez nieuwagę wyrzucała do śmieci. Pisała potem od nowa.

Pędziła ulicami Warszawy

A jej pisanie przez lata się zmieniało. Jeździła po kraju od teatru do teatru i podsumowywała: "To jest ważne przedstawienie". Na taki komplement zasługiwało widowisko, które mówiło także o życiu pozateatralnym.

W końcu, już po 1989 r., zaczęła odchodzić od sztuki. Badała udostępnione w Archiwum Akt Nowych dokumenty cenzury. Pochylona nad nimi tropiła ingerencje jej funkcjonariuszy: wykreślanie fragmentów powieści, wierszy, tekstów przedstawień, całych sekwencji filmowych dialogów czy poszczególnych słów. Robiła notatki: "wyrzucono u Herberta ( Drugi pokój ) o widzianym z okna urzędzie bezpieczeństwa; u Różewicza ( Kartoteka ) o wypychaniu działacza; słowo Katyń można było do pewnego czasu zastępować (w Słowniku Biograficznym Teatru Polskiego, t. 1, wyd. 1973) nie tak jeszcze wtedy wymownym - Starobielskiem; w publikacji Filozofia w Polsce. Słownik pisarzy (1971) zaleca się wykreślić pewną liczbę chrzczonych Żydów, bo ilość proponowanych nazwisk związanych z kulturą polską wydaje się być szkodliwym nieporozumieniem, doskonale wystarczy jeden przedstawiciel chasydyzmu".

W ten sposób zbierała materiał do referatów i artykułów. Myślała też być może o książce pisanej równie serio, co anegdotycznie.

Skąd na to miała tyle cierpliwości? Przecież zwykle nie zatrzymywała się ani na chwilę. Pędziła ulicami Warszawy z długowłosą jamniczką Erratką - do biblioteki, na zajęcia, do instytutu. Nie umiała nawet pozować do zdjęć. Zawsze zdążyła odwrócić głowę, nagle się pochylić. Nawet wówczas, kiedy jej mąż Bogdan Augustyniak, reżyser teatralny, ustawiał ją w wystudiowanej pozie, z włosami natapirowanymi w wysoki kok, ubraną w obcisły kostiumik i smukłe pantofelki. Niecierpliwa ręka Marty już poprawiała okulary, a usta otwierały się, żeby coś powiedzieć. Nie zważała na to, jak pięknie jest wystrojona i że warto ten moment uwiecznić. Ze świata spódnic, szali, płaszczy, koszul nocnych nic nie było ważne.

Torebka z Auschwitz

Raz stało się inaczej. Jedna torebka stała jej się droga. Torebka przesłana z Auschwitz. Marta miała wtedy niespełna sześć lat. Nie mogła rozumieć, że to pożegnalny prezent. Jej matka Helena własnymi palcami plotła sznurki, aż przybrały kształt dziecięcej torebki na długim pasku.

Zachowała się fotografia Marty z przewieszoną przez ramię sznurkową torebką, w czapce i grubych rajstopach. Czy matka dostała kopię tego zdjęcia? Nie wiadomo. Z Auschwitz już nie wróciła. Był rok 1943. Parę miesięcy wcześniej Marta straciła ojca. Ignacy był krytykiem literackim i poetą. Podczas okupacji razem z żoną działali w podziemiu komunistycznym. Kiedy Niemcy przyszli ich aresztować, mała Marta zaczęła płakać, dlatego matki nie wzięli od razu. Wrócili nazajutrz. Helena, nauczycielka i autorka książek dla dzieci, mogła uciec, ale chciała być blisko męża. I była w więzieniu na Montelupich. Była nawet podczas tortur, kiedy zmuszano ją do patrzenia, jak zakładają mu na szyję stryczek. W końcu jednak rozstrzelali go, a ją wysłali do Auschwitz. Marta została sierotą.

To nie było ostatnie okrutne doświadczenie. Przez lata, każdego dnia, doskwierały jej silne bóle głowy. Garściami tabletek przepędzała migreny, i to bez słowa skargi. Żadna terapia nie pomagała na dłużej. W końcu Marta przeszła w Berlinie dwa zabiegi embolizacji. Miało być ich jeszcze więcej. Tymczasem przyszła kolejna choroba, operacja i naświetlania. Podporą byli dla niej mąż i synowie Łukasz i Szymon. Wokół Marty było wtedy też mnóstwo znajomych, studentów i współpracowników.

Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski przyznano jej już pośmiertnie. Odebrał go Szymon. Nie doczekała też niedzielnych obiadów z wnukami. Dopiero kilka lat po śmierci Marty przyszła na świat jasnowłosa dziewczynka. I dostała jej imię. Potem pojawili się jeszcze Ben i Florence.

Ktokolwiek znał Martę, jak pisał Roman Loth, wie, jaka była.

Anna Augustyniak, dziennikarka, doktorantka w IBL PAN

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji