Artykuły

Czysta forma Szajny

Otrzymaliśmy znowu w Krakowie, po paroletniej przerwie dzielącej nas od premiery "Matki", świeżą porcję Witkacego. Renesans - powiadają krytycy od dawna. Renesans ów tworzą ludzie teatru tak różni, iż natychmiast staje przed nami alternatywa - albo geniusz autora "Kurki wodnej" nie zna granic temperamentów reżyserskich - co jest truizmem potocznym, albo - co znowu jest kawiarnianym truizmem, krój jego dramatów bardzo dobrze leży na sylwetce współczesnego teatru. Współczesnego - tzn. takiego, któremu Ionesco, Beckett i paru jeszcze innych tę sylwetkę stworzyło. Czyli mistrzostwo rodzime świeci światłem odbitym. Nieszczęsny los prekursorów - odkrycia po niewczasie mają to do siebie, że łatwo się nudzą. Już teraz opinia krytyczna odwraca się od Ionesców (vide "Życie jest trudne" Koeniga, "Współczesność" nr 231, vide recenzje z "Pieszo w powietrzu"). Strach pomyśleć, co będzie z Witkiewiczem? Na ile sezonów starczy teatrom zapału, a krytykom satysfakcji z odnotowywania sukcesów? Ale Witkacy sam sobie winien. Stworzył własną legendę jeszcze za życia, a jej wcale nie kadzidlana woń upoważnia do ciagłego traktowania go jak swawolnego Dyzia, jak "eksperymentatora". A przeciw takiemu mianu on sam najgoręcej by zaprotestował. Należałoby się jednak zastanowić, co począć z owym enfant terrible, kiedy skończy się na nie moda. Znowu schować do lamusa pamiątek, aby i przyszłe pokolenia miały co odkrywać? A może by tak policzyć go między wieszczów, między klasyków - uczynić go odkryciem trwałym, a jego twórczość - stałą pozycją narodowego repertuaru. Może wbrew legendzie czas już na "spodnie z brązu"? To przecież jedna ze skutecznych metod, aby tzw. rodzimy repertuar przestał się teatrom kończyć na Wyspiańskim i aby w bieżącym dwudziestoleciu nie tylko wydania dramatów przypominały nam, że istnieją w polskiej literaturze dramatycznej nazwiska Rostworowskiego czy Rittnera.
Rozpisałam się o tych sprawach nie bez kozery w związku z przedstawieniem "Onych" ("Ich"?) i "Nowego Wyzwolenia" w Teatrze Kameralnym. Bowiem "klasycyzm" Witkacego jest dla teatru kwestią do wydobycia nader trudną, musi się ta operacja dokonać niejako przeciw autorowi "Szewców". A właściwie tylko przeciw autorowi "Wstępu do teorii Czystej Formy w teatrze". Wyznaję za K. Puzyną pogląd, iż praktyka dramatopisarska Witkacego odbiegała znacznie od głoszonych przezeń tez teoretycznych. Ale poglądu tego nie podziela Józef Szajna, czego przekonywającym dowodem jest połączony spektakl "Onych" i "Nowego Wyzwolenia". Powyższe słowa nie są zarzutem - lecz zaledwie próbą polemiki ze spektaklem dającym wiele do myślenia, ciekawym jako kolejne wcielenie niezwykłej indywidualności Szajny. Indywidualność Szajny - od początku trapiła mnie myśl, jak wyjdzie jej pojedynek z innym wizjonerem awangardowym? W pojedynku zwyciężył Szajna. Prawda, że pokazał przy tym kawałek Witkacego, ale przede wszystkim i na pierwszym planie - siebie. Czyli własną, do Witkiewiczowej nadpisaną teorię Czystej Formy w teatrze. W programie przedstawienia notuje: "Jest to montaż akcji, której ciąg faktów pozornie obcych sobie jest zespolony w anegdotę "sensacji" zjawisk teatralnych, wizyjnych. (...) Dźwięk i światło służą działaniom wyrazowym, ingerując w akcję poszerzają granice emocjonalnych odczuć widza".
Bardzo przypomina to Witkacowy "stan uczuciowego pojmowania Tajemnicy Istnienia". I rzeczywiście przedstawienie. Szajny odbieramy zgodnie z zamierzonym przezeń efektem - nasze odczucia poszerzają się tak dalece, ze nie jesteśmy już prawie zdolni poddać ich analizie. Popadamy w stan żywiołowego oszołomienia teatrem - a więc ruchem, dźwiękiem, światłem. Scena przestaje być otwartym pudełkiem, w którego głąb patrzymy - poszerza się o widownię, z której niespodziewanie wybiegają aktorzy, wybucha światło. Rozgrywa się na naszych oczach jakaś współczesna komedia dell'arte - feeryczne, żywiołowe widowisko. Szajna jest tutaj w prostej linii kontynuatorem tradycji krakowskiej awangardowej scenki plastyków "Cricot", która podobnie odczytywała niegdyś Witkacego - jako okazję do absurdalnej zabawy. A przecież w tej twórczości jest coś więcej - cyrk i feeria przestają po chwili wystarczać. Wbrew przeciwwskazaniom autora zaczynamy pytać: "Co on chciał przez to powiedzieć". Na to pytanie odpowiada nam już nie Szajna-plastyk i inscenizator, ale Szajna-tłumacz autorskiego słowa. Opowiada nam więc historię kolekcjonera i konesera Bałandaszka, którego nowatorskim wiarom estetycznym kres położyła zwycięska inwazja "zwolenników całkowitej automatyzacji", deprecjacja i sekwestracja dóbr oraz całkowity tegoż Bałandaszka upadek moralny. Bałandaszek jest też jedyną w tym Spektaklu postacią z pogranicza groteski i tragizmu, postacią z poczuciem nadchodzącej katastrofy. Pozostałe (wyłączając sylwetkę Seraskiera Bangi Tefuana) ustawione są lekko, niemal farsowo. Dialog do niczego właściwie nie jest im potrzebny - równie dobrze mogłyby bełkotać. Postać "osaczonego samotnika" wyrasta na tle wesołej kompanii, która niczym nie czuje się zagrożona. A przecież katastrofizm autora "Kurki wodnej" streszczający się m. in. w słowach Seraskiera Bangi Tefuana: "ja sam nie wierzą w nic - nawet w automatyzm" - jest o wiele głębszy, dotyczy całego zbiorowiska postaci w tej sztuce - kończącej się znamiennym akcentem: "Zaświaty nam zabrali, a świata nowego nie dali na ich miejsce". Wagę tej i wielu innych kwestii Szajna zlekceważył, ustawiając swoich bohaterów farsowo - przeciw głównemu protagoniście, podczas gdy one wszystkie są z jednego materiału. "Unowocześnił" Witkacego - rozpisał go na dramę samotnej jednostki i teatralne gry i zabawy. Bardzo ciekawym pomysłem, wynikającym z odczytania tekstu, a nie teorii było natomiast scalenie "Onych" i "Nowego Wyzwolenia" osoba głównego bohatera Bałandaszka-Ryszarda III. Myśl Witkacego odzyskała swoją głębie i wielowarstwowość. Marek Walczewski, grający obie postacie, nie zmienił nawet kostiumu - dodano mu tylko drobne akcesoria. Był jeszcze tragikomicznym Bałandaszkiem, którego torturują Oni, już Ryszardem III, błaznem, który torturuje się sam i równocześnie groźnym katem Florestana. Oto zmienność funkcji życiowych. Niewątpliwie ten Ryszard III mniej był trawestacją Konrada Wyspiańskiego niż pilnym czytelnikiem "Szekspira współczesnego" Kotta, ale nie w tym rzecz... Przedstawienie jako całość dzięki swojemu bogactwu i kontrowersyjności jest na pewno jednym z najciekawszych tegorocznych spektakli krakowskich teatrów. Złożyły się na to: świetne (w granicach nakreślonych przez reżysera) kreacje aktorów, wielość błyskotliwych rozwiązań inscenizacyjnych, oryginalna (całkiem od zalecanej przez pisarza odmienna) oprawa plastyczna i kostiumy.
Z długiej listy aktorów na pierwszym miejscu postawić trzeba Izabelę Olszewską (Spika Tremendosa) jako kochankę Bałandaszka. Jako jedyna w całym zespole grała swoją postać niuansami - a nie wyłącznie markowaniem cech. Od drżącego, wysokiego tremolando kobiety wiotkiej, słodkiej kochanki przechodziła do pełnego głosu - "wściekłej lwicy salonowej", panującej nad słabym mężczyzna, nie tracąc przy tym nic z lekkości rysunku bohaterki, nie przerysowując jej. Marek Walczewski (Bałandaszek-Ryszard III) niezbyt' mocno wspierany przez cały zespół w "Onych", zabłysnął w "Nowym Wyzwoleniu". Jeśli w "Onych" wydawał się chwilami jednotonny, zbyt serio - to w roli Ryszarda III stworzył postać zbudowaną z połączonych tonów błazenady, tragigroteski i cyrkowych popisów sprawności fizycznej. Dobrą rolą zawsze znakomitego aktora była sylwetka Seraskiera Bangi Tefuana (Jerzy Nowak). Demoniczna (jako jedyny z aktorów nosi maskę), ujęta w karby hasła "metafizyczne zagrożenie władzą" niewiele dawała okazji do kompromitacji portretu tyrana, którego przecież na równi z innymi Witkacy umieścił w swoim teatrze zagrożonych kukiełek.
Szajna-inscenizator zastosował w spektaklu "mocne uderzenie" - ustokrotniając z jednej strony żywiołowość teatralnej zabawy - z drugiej groteskowość sytuacji dramatycznych obu utworów. Przykładem pierwszego było wkroczenie "Onych" - od strony widowni - hałaśliwe, iluminowane światłem ręcznych latarek, gęsto nasycone dźwiękiem; była scena I z "Nowego Wyzwolenia" z Ryszardem III zawieszonym niby akrobata na linie, kołyszącym się w takt przygasania i rozbłyskiwania czerwonego światła w tylnym planie sceny - gdy u Witkacego stoi on po prostu pod filarem.
Szajna-scenograf zaproponował pełną kakofonię tworzywa plastycznego, pluszu, metalowych puszek, gipsowych posągów, juty, plastiku. Czasem to było z ducha Witkacego - czasem nie. Wydaje się, że autor "Kurki wodnej" charakteryzując kostiumy postaci i oprawę sceniczną widowiska bardziej wierzył wyobraźni widza - Szajna widza oszołamia bogactwem własnej. I dlatego chciałoby się zobaczyć ten spektakl odtworzony w konwencji plastycznej zbliżonej do realizmu, jak ją zaproponował sam Witkacy: a więc Melchiora Abloputo - "w pełnym uniformie czerwonych huzarów gwardii prezydenta" - zamiast kostiumu, którego zasadniczą częścią były maski gazowe (jako naramienniki), Ficie, służącą - po prostu w czarnej sukience z białym fartuszkiem - zamiast noszonej przez nią na sobie poduszki. Może wówczas talent autora przebiłby się ku nam wyraźniej przez talent reżysera. Witkacy też przecież był malarzem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji