Artykuły

Komedie uczą dyscypliny

- W teatrze łapałem oddech. Kwadrat dawał i wciąż daje mi radość. Nie mamy żadnej reklamy, ale bilety na cały miesiąc sprzedają się w trzy godziny. Wszędzie, gdzie jedziemy mamy nadkomplety - mówi PAWEŁ WAWRZECKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Z Pawłem Wawrzeckim rozmawia Jacek Cieślak.

Rz: W "Misiu" występuje wokalista Cwynkar. Śpiewa "Hej młody Junaku, smutek zwalcz i strach". Wypowiada też kwestię: "Ja wam zawsze wszystko wyśpiewam!" Nie wszyscy wiedzą, że to pan.

- Kiedyś tak było. Teraz przychodzi do mnie wielu ludzi i mówi, że mnie rozpoznali, chociaż występuję w peruce.

Sparodiował pan gwiazdę festiwalu kołobrzeskiego Daniela.

- Mniejsza o nazwiska. Ale entuzjazm i garnitury prezentowaliśmy podobne. Scenę kręciliśmy w Teatrze Buffo, gdzie śpiewałem do pustej widowni. Publiczność z "kołobrzeską falą" dograno później. Na premierze czuło się, że Bareja miał dobre ucho i oko. Byliśmy wyczuleni na realia tamtego czasu - łyżkę na łańcuchu itd. W moim macierzystym kabarecie Kur operowaliśmy podobnymi środkami. Prawie cały zespół Kura zagrał w "Misiu".

Jak powstał wasz kabaret?

- Przy okazji grania w szmacianą piłeczkę w warszawskiej PWST. Kabaret założył Andrzej Strzelecki, z którym robiliśmy dyplom u profesora Andrzeja Łapickiego. Edward Dziewoński zamknął wtedy "Dudka" w kawiarni Nowy Świat i przekazał Kurowi salę, bo Teatr STS, gdzie wcześniej występowaliśmy, szedł do remontu, co było, rzecz jasna, pretekstem do zamknięcia tamtej niepokornej instytucji. Graliśmy m. in. "Mozambickie czworaczki" z frazą: "My wam węgiel, wy nam banana". Działaliśmy do czasu, gdy ważniejsze stało się to, co na ulicy. Za "Solidarności" język aluzji przestał być atrakcyjny. Mówiło się wprost.

W kinie debiutował pan w "Mazepie" Gustawa Holoubka, który nie był zadowolony z filmu. Ale na planie spotkał pan doborowych aktorów.

- Wszyscy byli fantastycznie przygotowani. Gustaw Holoubek mówił, że nie ma co powtarzać. Imponował delikatnością. Żartował. Nie grałem wielkiej roli, ale poznałem Mieczysława Voita i Zbigniewa Zapasiewicza. Przekazali mi swoją aktorską pasję. Zapasiewicz mówił: "Niewiele miałem wakacji, a tęsknię za teatrem. Już bym coś zagrał!".

Wystąpił pan też w "Spirali" Zanussiego. Jak wspomina pan kino moralnego niepokoju?

- Miałem już zaplanowane spektakle w Teatrze Współczesnym. Dlatego zaraz po przedstawieniu wsiadałem w taksówkę, do Zakopanego dojeżdżałem o czwartej nad ranem. Kładłem się spać na godzinę. Potem zabierali nas do Morskiego Oka, skąd przez dwie godziny wchodziliśmy na szczyt Ciemniaka. Robiliśmy krótkie ujęcie, zbiegałem na dół i musiałem wracać do Warszawy, do teatru. Grałem spektakl, wsiadałem w taksówkę i tak dalej. Trzeciego dnia nie byłem pewny, czy to moje wspinanie ma sens. Najbardziej rozczarowało mnie to, że straszliwie się mozoliliśmy, żeby wejść na szczyt, a gór w filmie nie widać. Tylko chmury i mgłę. Ze "Spirali" zapamiętałem Jana Świderskiego, mojego profesora ze szkoły teatralnej, który nie lubił filmu. Był aktorem z dawnej epoki.

Jak pan trafił do Teatru Współczesnego?

- Dzięki Aleksandrowi Bardiniemu. Najpierw miałem zastępstwa, m.in. w "Janie Gabrielu Borkmanie". Potem Maciej Prus zaczął próby "Wiśniowego sadu" z Haliną Mikołajską w roli głównej, która wówczas zaczęła działać w KOR. Były naciski władz, żeby nie grać spektaklu. W końcu zszedł z afisza. Później wziąłem udział w "Grze" Brydaka z ostatnią rolą Kazimierza Rudzkiego. To niesamowite doświadczenie. Rudzki cierpiał straszliwie z powodu nowotworu, zwijał się z bólu, ale robił wszystko, by żona nie wiedziała o jego i śmiertelnej chorobie. Specjalnie dla profesora graliśmy dwa spektakle dziennie, bo będąc na scenie, zapominał o bólu, skupiał się na roli. Grał wyśmienicie.

Dlaczego odszedł pan ze Współczesnego?

- Byłem niespokojny. Chciałem grać więcej, niż mi dawano. Kiedy Dudek Dziewoński zaproponował mi angaż w Kwadracie - zgodziłem się. Specjalnie z myślą o Kwadracie tłumaczono współczesne sztuki z Broadwayu i West Endu. Potem wystawialiśmy jednoaktówki Mrożka, komedie Erdmana. Grałem ze świetnymi aktorami - m.in. z Danutą Szaflarską, Ireną Kwiatkowską, Stanisławą Celińską, Janem Kobuszewskim, Januszem Gajosem, Wiktorem Zborowskim, Jurkiem Turkiem, Wojciechem Pokorą, Jerzym Bończakiem i wieloma innymi. Reżyserowali Edward Dziewoński, Andrzej Zaorski i Marcin Sławiński. Dużo się od nich nauczyłem.

Stał się pan aktorem komediowym.

- O tym, że powinienem się zwrócić w tym kierunku, przekonywał mnie w szkole Andrzej Łapicki, gdy w "Fircyku z zalotach" zagrałem Arysta. Zauważył, że odkryłem nowe komediowe barwy tej postaci. Powiedział: "Pawełek, powinieneś zacząć od tego, co robisz najlepiej - od komedii. Zrób to, a potem poszerzaj swoje pole działania". Nie zabiegałem o to, żeby grać w komedii. Życie tak wybrało. Ale dobrze odnalazłem się w "Pamiętniku pani Hanki". Młody aktor chce pokazać wszystko - od śmiechu aż po płacz. Tymczasem komedie uczą dyscypliny. Pracowałem sporo na scenie, bo trwał bojkot telewizji. Musiałem też utrzymać rodzinę, a urodziła mi się córka z dużymi komplikacjami zdrowotnymi. To było kolejne wyzwanie. W teatrze łapałem oddech. Kwadrat dawał i wciąż daje mi radość. Nie mamy żadnej reklamy, ale bilety na cały miesiąc sprzedają się w trzy godziny. Wszędzie, gdzie jedziemy mamy nadkomplety. Niestety, straciliśmy siedzibę w centrum Warszawy. Od nowego roku mamy grać w dawnym kinie Grunwald. Jestem przeciwny takim przeprowadzkom. Przyzwyczajenia widzów trzeba szanować. Nie wiem, dlaczego władze miasta sprzedały budynek z salą teatralną za 7 mln zł.

Jak ważni w pana biografii byli "Graczykowie"?

- Grałem w wielu serialach telewizyjnych. Najpierw w "Matkach, żonach i kochankach". Potem Janusz Zaorski zaprosił mnie do "Złotopolskich". Miało powstać 100 odcinków, a skończyłem grać po 13 latach. Jednocześnie zgodziłem się na propozycję Krzysztofa Jaroszyńskiego, czyli "Graczyków". Ale tytułową rodzinę zdominowali Bułkowscy.

Nie bez pana udziału.

- Tak powstał serial "Buła i spóła". Jeszcze tego nie skończyliśmy, a już pracowaliśmy w "Szpitalu na perypetiach", którego kontynuacją jest "Daleko od noszy". Jednocześnie grałem w Kwadracie i Kabarecie Olgi Lipińskiej.

Jak pan zerwał ze Złotopolskimi?

- Nie zerwałem! Ale mam żonę, która mieszka w Ameryce. Często wyjeżdżałem. W tym czasie zmarli Henryk Machalica, Leon Niemczyk, Jerzy Turek, Eugeniusz Priwiezencew, a także Marian Terlecki, producent. Myślę, że to był fajny serial. Nie graliśmy w skali "jeden do jednego", tak jak w innych serialach, w "Klanie". Nigdy mnie nie skrytykowano, nikt nigdy mi nie powiedział, że słabo gramy. W "Daleko od noszy" jest podobnie.

To nie jest zwykły odcinkowiec, tylko film z delikatnym "odlotem". Każda rola, jaką grałem w teatrze, w kabarecie, w serialach telewizyjnych, wzbogaciła moje aktorskie doświadczenie. Może zabrzmi to nieskromnie, ale odnajduję się dzisiaj w każdym repertuarze.

W czechowowskiej "Mewie", wystawionej przez Agnieszkę Glińską w Teatrze Narodowym, również gra pan lekarza.

- Dr Jewgienij Dorn to właściwie sam Dr Czechow! Rola ciekawa, nie pierwszoplanowa, ale spinająca inne postaci dramatu. Dr Dorn - powiernik tajemnic, sam stanowi wielką tajemnicę. Po raz pierwszy pracowałem z Agnieszką Glińską. To niezwykle ciekawa osoba, wspaniały talent. Ma intuicję, smak, imponuje spokojem. Rozpoczynając pracę z aktorami, ma dokładnie dopracowaną koncepcję spektaklu. Jednocześnie pozwala aktorom dojrzeć w indywidualny sposób do swojej wizji, by stała się wspólna. W Narodowym gram z grupą wybornych aktorów. Po raz drugi razem z Joasią Szczepkowską, koleżanką ze szkoły teatralnej. Razem ją kończyliśmy, razem poszliśmy do Współczesnego. Naszą pierwszą dużą premierą był "Wiśniowy sad". Po wielu życiowych i aktorskich doświadczeniach znowu spotkaliśmy się u Czechowa i jest w nas ciągle taka sama podnieta teatrem. Życie zatoczyło zaczarowany krąg.

W tym roku skończył 60 lat. Od wielu sezonów związany jest ze stołecznym Teatrem Kwadrat, gdzie zagrał m.in. w "Pamiętniku pani Hanki", "Dwóch panach B", "Farsie na trzy sypialnie", "Mayday". Ostatnio występuje w spektaklach "Mój przyjaciel Harvey" oraz "Co ja panu zrobiłem, Pignon", a także gościnnie w "Mewie" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Narodowym. Siła vis comiki Pawła Wawrzeckiego jest tak wielka, że gdy wyemitowano serial "Graczykowie" z jego rolą Buły, czyli Bułkowskiego - zdominował cykl i kiedy powrócił na ekran, to już pod tytułem "Graczykowie, czyli Buła i spóła". Obecnie święci triumfy w drugiej części "Daleko od noszy" jako dr Roman Kidlera. Przygodę z serialami rozpoczął w "Matkach, żonach i kochankach" Juliusza Machulskiego. Jego debiutem filmowym był "Mazepa" Gustawa Holoubka, zagrał też w "Spirali" Krzysztofa Zanussiego, "Kobiecie w kapeluszu" Stanisława Różewicza, a także w "Misiu".

Daleko od noszy | 13.00, 24.00 | Polsat 2 | PIĄTEK

Złotopolscy | 16.30 | TVP Polonia | PIĄTEK | 14.35 | TVP 2 | niedziela

Graczykowie | 19.00 | Polsat 2 | PIĄTEK

Synowie, czyli po moim trupie! | 21.30 | Polsat 2 | sobota

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji