Artykuły

Andrzej Szalawski

Był urodzonym amantem, takim, jakich niewielu jest w Hollywood. Wysoki, szczupły, z wyprostowaną dumnie sylwetką i szlachetnymi rysami twarzy. Mógł grać z powodzeniem wszystkie role na deskach scenicznych i przed kamerą filmową. Miał cudowny, aksamitny głos, czarujący uśmiech, ujmujący sposób bycia oraz nieprzeciętną inteligencję. A także wielka wrażliwość, uczuciowość i uczciwość,czasem graniczącą wręcz z naiwnością. Przy tych wszystkich walorach Andrzej Szalawski był postacią tragiczną, ofiarą polityki i błędów sądów, które pod płaszczykiem niezawisłości potrafiły skazać niewinnego człowieka na unicestwienie.

Urodził się w Warszawie i naturalną koleją rzeczy zaczął studia w Pastwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, u słynnego Aleksandra Zelwerowicza. Już jako student został odkryty przez filmowców. Obsadzono go w roli Ignasia Pędzickiego w pierwszej ekranizacji powieści Poli Gojawiczyńskiej "Dziewczęta z Nowolipek". To był wielki sukces, który sprawił, że zaraz po skończeniu szkoły otrzymał angaż do Teatru Wielkiego we Lwowie. Potem przeniósł się do Poznania, gdzie odkrył go ówczesny łowca talentów, dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie Arnold Szyfman. Natychmiast zaproponował przystojnemu chłopakowi pracę u siebie w sezonie 1939-1940. Nie mogła ona, jak wiadomo, dojść do skutku. W dniu wybuchu wojny teatry warszawskie przestały istnieć.

Działający w podziemiu Związek Artystów Scen Polskich wydał ponadto rozporządzenie o zakazie pracy dla wszystkich aktorów w całej Generalnej Guberni. Chodziło o to, by polscy artyści nie pracowali na rzecz okupanta.

Andrzej Szalawski poza tym, że był aktorem, miał stopień oficerski. Na początku września 1939 roku otrzymał rozkaz dołączenia do swojego oddziału, który stacjonował w Gródku Jagiellońskim. Dotarł tam w sama porę, by wziąć udział w obronie Lwowa, najpierw przed wojskami niemieckimi, potem przed sowieckimi. Gdy miasto zajęła już Armia Czerwona, Szalawski spotkał się z Aleksandrem Węgierką.

Kompletował on nowy zespół do teatru, który rozbudowywał w Białymstoku, gdzie zakazy ZASP-u nie obowiązywały. Amant Szalawski natychmiast skorzystał z okazji i dołączył do grupy. To był bardzo krótki epizod, gdyż po wystawieniu zaledwie kilku sztuk w tajemniczych okolicznościach Węgierko został zamordowany przez hitlerowców. Jego teatr przestał istnieć i mógł odrodzić się dopiero po wojnie.

Szalawski wrócił więc do rodzinnego miasta. U progu znakomicie zapowiadającej się kariery nie umiał być bezrobotnym aktorem. Kiedy na ulicy spotkał przypadkiem Jadwigę Plucińska, która pracowała w niemieckiej agencji Deutsche Wochenschau dał się namówić na spotkanie z jej chlebodawcami. Niski, ciepły głos Szalawskiego zachwycił Niemców. Mniej zachwycony był właściciel głosu. Natychmiast zorientował się, że został wmanewrowany w czytanie cotygodniowych wiadomości przez uliczne szczekaczki, zainstalowane przez Niemców. Wiadomości znienawidzonych przez warszawiaków, kłamliwych, obrażających Polaków.

Nie chciał tej pracy. Przedstawiał wiele argumentów, które miały go zdyskwalifikować w oczach szefów radiostacji. Oni jednak chcieli go mieć za wszelką cenę. Zniesmaczony i zdesperowany zwrócił się z prośbą o pomoc do Stanisława Niewiarowicza, też aktora, a przy tym reżysera i komediopisarza. Znali się nie tylko ze scen teatralnych, ale też ramię przy ramieniu walczyli w obronie Lwowa. Niewiarowicz był w Warszawie szefem brygady kontrwywiadu Związku Walki Zbrojnej. Po konsultacjach ze swoimi zwierzchnikami poradził młodszemu koledze, by został w niemieckiej rozgłośni, bo będzie miał okazję dobrze przysłużyć się polskiemu podziemiu.

Szalawski został dokładnie prześwietlony, złożył uroczystą przysięgę i czytał co tydzień z czystym sumieniem niemieckie wiadomości. Dzięki temu miał dostęp do wszystkich materiałów w redakcji. Dostarczał kontrwywiadowi cennych informacji o miejscach masowych egzekucji, wykradał unikatowe zdjęcia, dzielił się wiedza o prawdziwych kolaborantach. Ani Niemcy, ani warszawiacy, zmuszani do słuchania szczekaczek, nie mieli pojęcia o podwójnej roli, jaką odgrywał ten człowiek o uwodzicielskim głosie. O tym wiedział tylko on oraz dwaj jego bezpośredni zwierzchnicy w AK - Stanisław Niewiarowicz i dziennikarz, Kazimierz Moczarski, autor wydanego po wojnie bestsellerowego wywiadu-rzeki "Rozmowy z katem".

Kazimierz Moczarski, znakomicie wykształcony dziennikarz i prawnik, był w czasie wojny kierownikiem oddziału śledczego AK. Wiosną 1944 roku zlecono mu śledztwo w sprawie domniemanej kolaboracji Andrzeja Szalawskiego z nazistowskim reżimem. Po przesłuchaniu mnóstwa świadków Moczarski stwierdził wówczas z całą odpowiedzialnością, że Szalawski owszem, pracował dla Niemców, ale na polecenie AK. Aktor otrzymał nawet dokument, który zaświadczał o jego niewinności. Przechowywał go jak cenną relikwię w domowym archiwum do końca życia. I tylko tyle mógł z nim zrobić.

Kiedy ukryty na czas działa wojennych Związek Artystów Scen Polskich znów stał się w 1945 roku organizacją jawną, przystąpił do rozliczania artystów, którzy podczas wojny splamili się współpracą z Niemcami. Andrzej Szalawski nie stanął przed komisją weryfikacyjną, osądzono go zaocznie. Był właśnie w Zakopanem, gdy dotarła do niego wiadomość, że znalazł się na czarnej liście i nie wolno mu wykonywać zawodu aktora. Na nic się zdały tłumaczenia i dokument, który dostał od Moczarskiego. Armia Krajowa znalazła się na takiej samej liście organizacji, które rzekomo działały na szkodę Polski, a jej działacze musieli się ukrywać. Kazimierz Moczarski jako jeden z pierwszych został aresztowany i osadzony w warszawskim więzieniu na Rakowieckiej. Jedyne, co mógł zrobić wówczas Szalawski, to z pokorą przyjąć krzywdzący werdykt sądu koleżeńskiego.

Nie umiał siedzieć bezczynnie i biadolić. Kręcił się po Lublinie, gdzie zgromadziły się władze wyzwolonej Polski, z nadzieja, że uda mu się szybko uzyskać rehabilitację. Robił wszystko, co mu zlecono. Był chłopcem na posyłki, kierowcą, ordynansem. Wysłano go do Jeleniej Góry, gdzie miał usługiwać pułkownikowi, mianowanemu na dyrektora tamtejszego teatru. On, zwierzę teatralne, czyścił buty człowiekowi, który nie miał pojęcia o pracy scenicznej, ale kierował dużym zespołem starych wyjadaczy. Każde wejście nowego dyrektora do teatru groziło eksplozją. Gdyby nie talent dyplomatyczny Szalawskiego, jego takt i subtelne poczucie humoru, nie udałoby się tam zrealizować żadnego przedstawienia. On jeden potrafił rozładować napiętą atmosferę i delikatnie nakierować skonfliktowane strony na pracę twórczą.

Zdolności mediacyjne oraz pomoc podczas prób doceniał nie tylko zespół jeleniogórskiego teatru, ale też ministerstwo kultury. Wanda Telakowska, ówczesny kierownik jednego z wydziałów, zachwycona młodym, zdolnym aktorem, któremu władze PKWN powierzyły jedynie rolę służącego jakiegoś aparatczyka, pisała do ministra kultury i władz ZASP petycje w sprawie Szalawskiego, by skrócono mu okres zakazu występów na scenie. I stał się cud, ZASP zgodził się odwiesić zakaz. Natychmiast wykorzystał to Leon Schiller, jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów, kierujący wówczas Teatrem Wojska Polskiego w Łodzi. Ściągnął Szalawskiego i od razu uczynił z niego pierwszą gwiazdę swojej sceny.

Był rok 1948, trwała próba generalna "Igraszek z diabłem" Jana Drdy. Szalawski grał tytułową rolę diabła, który zszedł na ziemię. Wyglądał bosko: w obcisłych spodniach, długich lakierowanych butach i czerwonym kubraczku, z twarzą szelmowsko roześmianą. Śpiewał też wspaniale. Nagle próbę przerwało wejście dyrektor administracyjnej. Podeszła do Schillera i zaczęła szeptać mu coś do ucha. Reżyser gestem dłoni zarządził przerwę i przywołał do siebie Szalawskiego. Stali chwilę, obaj bladzi, Schillerowi trzęsły się ręce, a scenicznym diabłem, jeszcze przed chwilą radosnym, wstrząsały dreszcze. Wyglądał tak, jakby miał dostać ataku padaczki. Pięć minut później Szalawskiego, przebranego już w cywilne ubranie, funkcjonariusze UB wyprowadzili z gmachu teatru. Został aresztowany, a następnie skazany prawomocnym wyrokiem na karę czterech lat więzienia za kolaborację z Niemcami. Pisma do Bieruta o ułaskawienie pozostały bez echa. Nie podarowano mu nawet jednego dnia za dobre sprawowanie. Odsiedział cały wyrok. Wyszedł z więzienia jako człowiek złamany, z poczuciem piętna i straszliwej krzywdy, które miały mu towarzyszyć do ostatnich dni życia. Najgorsze jednak dopiero miało nastąpić.

Pozornie wszystko funkcjonowało normalnie. Mógł pracować w zawodzie, otrzymywał jakieś role filmowe i teatralne, ale cały czas czuł wokół siebie ostracyzm. Niektórzy koledzy ostentacyjnie odwracali się do niego plecami. Inni demonstracyjnie nie podawali mu ręki. Uśmiechał się do wszystkich, był miły, bo tak go wychowano, ale w głębi duszy czuł, że jest niesprawiedliwie oceniany. Z czasem to poczucie krzywdy zaczęło przybierać rozmiary chorobliwej obsesji.

Druga żona Szalawskiego, przy której znalazł wreszcie bezpieczną przystań, aktorka teatralna Izabella Wilczyńska wspominała niedawno jego reakcję na propozycję zagrania Juranda w "Krzyżakach". - Co?! Ja miałbym grać w Krzyżakach ?! Przecież wiadomo, jakie będą od razu konotacje... - zżymał się.

Pani Izabella spokojnie tłumaczyła, że to bardzo dobra rola, która z pewnością mu nie zaszkodzi. To była rola wybitna. Krytycy zgodnie uznali, że Ford nie mógł dokonać lepszego wyboru aktora do tragicznej postaci Juranda.

Wydawało się, że życie wynormalniało i zaczęło toczyć się właściwymi koleinami. Razem z żoną przenieśli się do Gdańska i grali w ambitnym teatrze Wybrzeże. Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Podczas jednego ze zjazdów SPATiFu zgłoszono kandydaturę Szalawskiego do władz związku. Riposta była natychmiastowa. Jedna z aktorek wystąpiła z patriotyczną mowa, wyzywając Szalawskiego od kolaborantów. Po niej zabrał głos młody aktor, również zgłoszony do władz, który zagroził, że wycofa swoją kandydaturę, jeśli ma być z nim zdrajca Polski. To był szok dla Andrzeja Szalawskiego. Nawet podczas nieuczciwego procesu (nie dopuszczono żadnego ze świadków, którzy mogliby udowodnić kontrwywiadowczą pracę aktora) nie spotkał się z takim potępieniem i nienawiścią. Kilka dni później znalazł się w szpitalu, miał krwotok z otwartego wrzodu dwunastnicy.

Zwrócił się później z prośbę o rehabilitację do Gustawa Holoubka, który pomimo szczerych chęci i zrozumienia sytuacji kolegi, nie mógł mu pomóc. - Andrzej znalazł się w kleszczach - mówił na antenie radia prezes SPATiF. - Był zawieszony między prawdą a niemożnością jej ujawnienia. Podczas procesu i przez wiele lat później nie mógł ujawniać swoich kolegów z AK, którym groziłoby więzienie.

- To był najuczciwszy i najbardziej prawy człowiek, jakiego znałem. Miał obsesję, która w nim narastała. Bał się, że znowu mogą go oskarżyć. Gdziekolwiek wyjeżdżał, zawsze zabierał ze sobą papiery, które potwierdzały jego niewinność - wspomina pasierb Szalawskiego, aktor Marcin Troński.

Miał je też ze sobą w Skolimowie, gdzie pojechał na rekonwalescencję po wylewie, którego doznał zaraz po przejściu na emeryturę. Jego organizm buntował się przeciwko życiu poza sceną. Fizycznie czuł się doskonale, gdy niespodziewanie nadszedł kolejny wylew.

Na warszawskich Powązkach, na skromnym grobie Andrzeja Szalawskiego nie ma krzyża. - Uważałam, że swój krzyż Andrzej nosił na barkach przez większą część życia - wyjaśnia Izabella Wilczyńska. - Nie chciałam, żeby cień krzyża padał jeszcze na jego grób.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji