Artykuły

Malowanka świąteczna

WIĘC było tak. Pewien zakonnik, Paulin z Jasnej Góry, żyjący w wieku XVI Mikołaj z Wilkowiecka zebrał historię z czterech ewangelistów: Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, wedle własnych słów i "wierszami ją spisał" i "uciechami i lepszymi i pożyteczniejszymi, aniżeli z Bachusem i Wenerą" ozdobił, wplótł jeszcze pomiędzy akty znaną pieśń wielkanocną "Nasz Zbawiciel Pan Bóg wszechmogący", którą prof. dr Julian Krzyżanowski określa jako interesujący okaz naszej poezji średniowieczno-renesansowej.

Utwór ten wyszedł drukiem w drugiej połowie wieku XVI i odtąd był wystawiany jako widowisko ludowe w Częstochowie i poza nią na innych odpustach, przy czym w późniejszych wiekach okraszano misterium intermediami, zaczerpniętymi z życia współczesnego.

I oto w cztery wieki po narodzinach "Historii" w Roku Pańskim 1962 reżyser Kazimierz Dejmek, urzeczony jej prymitywną naiwnością, urokiem jej renesansowego humoru i siłą jej pierwotności, usuwa z niej szereg scen i wiele postaci, występujących w oryginale (jak Marii Panny, Baptysty Faryzeusza, Łotra i Piotra) dzieli całość na trzy zamiast pierwotnych sześciu części, wprowadza postać Ewy i co najważniejsza dodaje zabawne intermedia, oczywiście wszystkie zaczerpnięte z ludowej literatury tamtej epoki. Wreszcie, posługuje się tekstami Baryki, Reja, urywkami z "Lamentów chłopskich" i innymi. Wszystko to okraszone pieśniami nabożnymi z prastarego śpiewnika. Wynikła z tego na scenie całość niewypowiedzianie urocza. Widz ma wrażenie, że oto wziął do ręki zamykaną na klamry starą księgę, że odwraca jedną za drugą jej pergaminowe karty, odczytuje barwne, iluminowane inkunabuły i z gotyckiego pisma wskrzesza wiersz po wierszu, tak że zamieniają się one w barwny tłum przybywający do nas sprzed wieków i popisujący się na scenie.

Przy udziale niezrównanego scenografa Andrzeja Stopki powstał przed i oczyma obraz umieszczony w krajobrazie podhalańskim, w atmosferze starych świątków drewnianych. Jest w tym spektaklu coś z ołtarzowych cudów Wita Stwosza i coś z jarmarcznych, kolorowych figurek z piernika. Jest coś z frasobliwych Panów Jezusików, siadujących na rozstajach chłopskich dróg i coś z góralskich malowideł na szkle i z ikon starosłowiańskich.

Jest mieszanina starej sztuki sakralnej z naszym folklorem. A wszystko to przepojone tak świeżą naiwnością, że widzowi aż dech zapiera z radosnego śmiechu.

Śmiech potrafił z tej rzewnej, nabożnej historii wydobyć reżyser najróżniejszymi sposobami. Przede wszystkim, znakomitym pomysłem było wygłaszanie przez Prologusa, lub nawet przez działające postacie wszystkich komentarzy od autora, jak np.: "Tu się roześmieje..." po czym osoba, o którą chodzi wybucha śmiechem "Hahaha", czy "Teraz śpiewanie" przed pieśnią chóru chłopięcego, który stanowi jak gdyby stały przerywnik akcji. Ten chór małych chłopców w habitach zakonnych to jeszcze jeden urok tego niezwykłego spektaklu.

Źródłem śmiechu są dalej pyszne intermedia, okraszone drastycznie śmiałym, renesansowym humorem i przez to nieodparcie komiczne.

Współczesnego widza śmieszy też, a jednocześnie urzeka swym urokiem naiwna dosłowność tych starych przekazów. Nie sposób się nie śmiać, gdy słowa starej pieśni o zejściu Chrystusa do piekieł "starostę skował piekielnego" ukazane są jako istotne okucie Lucypera w więzy, lub gdy w oczach widza Piłat każe sobie przynieść wody, by umywać ręce. Takich momentów jest w tym widowisku znacznie więcej i żaden z nich nie chybia efektu.

W ten sposób misterium Wielkanocne przemienia się w kolorowy obraz obyczajowy sprzed wieków, bardzo ludowy i bardzo polski.

Aktorzy, z których każdy, jak to na początku zapowiada Prologus musi przedstawiać po parę osób, doskonale dostosowali się do tego kolorytu.

A więc już na otwarcie widowiska świetny, groteskowy Prologus w interpretacji szczerze komicznego w swej powadze Adama Mularczyka, który w jednym z intermediów jest rodzajowym Jandrasem. Władysław Krasnowiecki jako dostojny Piłat, a następnie Ozeasz. Szczerze komiczny Henryk Szletyński w roli niewiernego Tomasza był również uroczystym Annaszem. Dużą klasą aktorską popisał się Wojciech Siemon w najtrudniejszej może roli Jezusa: wyglądał tak jak gdyby go dopiero co wyjęto z kapliczki przydrożnej, a grał bez szarży z jakimś żałosnym, a przejmującym przyciszeniem. Aż dziw brał, że ten sam aktor potrafił w tymże widowisku być przygłupim chłopakiem jako synek oddawany na naukę, a następnie chłopem dręczonym przez złego Pana.

W trzy Marie wcieliły się Ewa Bonacka (pokazała też świetnie krewką Szewcową), Krystyna Kamieńska i Joanna Walterówna (później Kaśka), a śliczną Magdaleną była Hanna Zembrzuska. Barbara Fijewska ukazała nam pramatkę Ewę jak z dziecięcych rysunków (była też zabawną Baśką w końcowej scenie widowiska). Kazimierz Wichniarz z postaci Pilaksa przerzucił się w straszącego nas, ryczącego Lucypera, a następnie w szczerze komicznego Wdowca, szalejącego z radości po śmierci małżonki. Nie sposób doprawdy omówić wszystkich aktorów, z których każdy grał rolę podwójną. Wymienię ich tylko z nazwiska: Tadeusz Bartosik (Kaifasz i zły Pan), Wł. Kmicik (Pilaks i Cerberus, strzegący bram piekielnych), A. Błaszczyk (Teoron i Sługa), M. Kalenik (Proklus i Michał Archanioł), Janusz Strachocki (Ojciec pragnący uczyć syna i Filip), Lech Ordon (Oszust magister i praojciec Adam). Grażyna Staniszewska (Anioł, jak malowanka), Zbigniew Kryński (zabawny aptekarz Ruben i ojciec Noe), M. Pluciński (Abram i Łukasz), Andrzej Szalawski (Szewc pijaczyna i Judasz).

Na zakończenie raz jeszcze należy wykrzyknąć: Brawo Dejmek! Brawo Stopka! Brawo chór chłopięcy!

I może, brawo Mikołaj z Wilkowiecka?

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji