Artykuły

Makatka nad piecem

"Ojciec" w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze im. Słowackiegow Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdyby go bozia nie wygięła - byłby prosty. Z boku wygląda jak "s" na początku kłopotliwego słowa. Swąd? Smród? Samogon? Smętek? Smutek? Samotność? Smagać? Snuć się? Śmierć, ale bez zmiękczającej kreski nad pierwszą literą? Sum na dwóch nogach - smakosz mułu? Sybaryta marności? Nikt? Tak, nikt. Wprawdzie nie pisze się tego przez "s", lecz bądźmy wielkoduszni - on i tak nie umie czytać. Więc - "nikt", pisane przez "s". Po prostu "snikt".

Gdy dziś, w pokazywanym na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego seansie "Ojciec" idzie w poprzek świata przedstawionego - wygląda jak nieudany garbus. Nie pochylony na wieki wieków, a na wieki wieków w tył wychylony. Nie plecy w pałąk i w górę. Nie. Brzuch w pałąk i do przodu. Wiecznie coś pod nosem mrucząca pokraka w portkach na szelkach - tak idzie przez darowany los. Tak oddycha, tak śpi, tak glinę rozrabia, tak stoły przestawia, tak głuszy córkę (Karolina Kominek) pana swego - rzeźbiarza przeciętnego (Tomasz Międzik). Tak jest. Tak zdycha. Być przez bozię na wieki wieków wygiętym w "s" - dobra pozycja do patrzenia w niebo. Tylko że tu nie ma pocieszającego sklepienia. W wyreżyserowanej przez Agatę Dudę-Gracz opowieści bozia jest tylko urojeniem niespiesznie zdychających...

Dość. Ile jeszcze mógł-bym mówić o Tomaszu Wysockim jako Czeladniku w "Ojcu"? O jego mrukach, jego gestach, jego twarzy, jego palcach, jego ciszach, rykach, jękach, połykanych smarkach, lękach. O jego zwierzęcości. O jego łzach. O tym, że w scenicznym śnie Dudy-Gracz jest gościem, co przylazł z obrazu Boscha - boską świnią człekokształtną, raczej bez złudzeń czekającą na wieczność. A dla zabicia czasu celebrującym nasze stare rytuały: glina, papieros, zupa, głuszenie panien nie w kwiecie wieku, a w pąku. Jak długo jeszcze i w jakiej intonacji mógłbym nucić song o niepowtarzalnej roli Wysockiego? O Czeladniku i o tym wszystkim, co się w opowieści Dudy-Gracz dzieje na dole, w rzeźbiarskiej pracowni tytułowego Ojca, wśród ciał biednych, zup cienkich, słów ułomnych. Jak długo? Do jutra, co najmniej. Dlatego mówię: dość.

Rzecz w tym, że Duda--Gracz śni. Znów. I nam nic do tego. Przeczytała opowiadanie Oskara Jana Tauschinskiego "Świętokradztwo", przeczytała ten - jak dla mnie - nużąco trywialny kawałek o duchowym trudzie rzeźbiarza, który, mając w glinie stworzyć Chrystusa ukrzyżowanego, dochodzi do ciemnego wniosku, że aby wiarygodnym być, musi naprawdę ukrzyżować modela (Krzysztof Piątkowski jako młodzieniec Jur). Do tego - co oczywiste - klasyczna opozycja: tu świętość, sztuka, podobizna odkupienia - a obok żyćko, czyli seks, ból, marzenia niespełnione plus głupia, acz poczciwa żona artysty (Ewa Worytkiewicz). Jak powiadam - chłonie Duda--Gracz ten banał, śni na jego kanwie inscenizacyjne arabeski metafizyczne, a nam nic do tego. Poza jednym. Jak uczy Fellini - sny w sztuce winny mieć maestrię szwajcarskiego zegarka. Inaczej mamy maź.

To, co dzieje się u Dudy-Gracz na dole, ma walor sensownego prymitywizmu. Ot, niby Nikifor. Na dole nie ma dymów. Glina, zupa, kiszony ogórek, bydlęcy seks, fenomenalnie sensualny Wysocki - gość z płócien Boscha, brak nieba. To wszystko. I, wcale nie paradoksalnie, tyle by wystarczyło do ocalenia intelektualnej banialuki Tauschinskiego. Tu, w żałosnej symfonii ludzkich beknięć, banialuka mogłaby stać się bliższa ciału, mogłaby zyskać na człowieczej marności. Cóż począć, prócz dołu jest w "Ojcu" również góra - sny Dudy-Gracz, sny zerwane ze smyczy szwajcarskiego zegarka.

Rzeźby stojące na monstrualnych drabinach (Sławomir Rokita, Maciej Nerkowski, Teresa Lipinski) - pieją nawiedzone arie, bądź ruchy dziwne wykonują. Światła wciąż przeskakują z metafizycznej siności w prosektoryjną biel. Ludzie po ziemi zaczynają łazić niczym automaty. I tak dalej. Nie ufa Duda-Gracz mocy realności? Musi pompować beknięcia koturnową dziwnością, mgłami inscenizacyjnej tajemniczości? Musi całość seansu, a zwłaszcza przybity do krzyża, gdzieś pod teatralnym sufitem dyndający Piątkowski, przywodzić mi na myśl aurę makatki nad piecem w chałupie mojej babki Katarzyny, Panie świeć nad jej duszą? Cóż, jak mus, to mus. Ja muszę iść na mecz Wisełki. Więc kończę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji