Artykuły

Do śmichu

Wystawiona w Teatrze Kwadrat komedia Joe Ortona Co widział kamerdyner jest spóźnioną o wiele lat prezentacją pisarza, z którym kiedyś wiązano w Anglii spore nadzieje. Zmarły tragicznie przed dwunastu laty w okolicznościach przypominających po trosze słynną aferę Jeremy'ego Thorpe autor satyry na policję : Łup (Loot - 1964) nie zdążył napisać zbyt wiele. Jednakże zajął pozycję w dramaturgii angielskiej, która nie jest bez znaczenia.

Z jednej strony Orton był na pewno kontynuatorem dobrej tradycji angielskiej komedii, z drugiej strony, jego twórczość stanowi dość dobitny wyraz swoistej rewolty obyczajowej, która znalazła ujście w teatrze angielskim końca lat sześćdziesiątych. Rewolty, dodajmy, która nie miała nic wspólnego z rozwijającym się wówczas gwałtownie w Europie i Ameryce nowym nie zależnym teatrem, ale opanowała najbardziej szacowne, mieszczańskie sceny londyńskiego West End'u. Apogeum tego "buntu" stanowiło słynne, grane na golasa przedstawienie Oh! Calcutta! (1969) zrealizowane przez szanowanego krytyka Johna Tynana. Warto wspomnieć, że jeden ze skeczy składających się na ten seksowny spektakl został napisany dużo wcześniej właśnie przez Ortona.

Wystawiona dopiero po śmierci Ortona komedia Co widział kamerdyner, po pierwszym prowincjonalnym przedstawieniu wywołała skandal. Redakcja "The Cambridge News" została zasypana listami od oburzonych "tolerancyjnych matek" i "sprzedawców artykułów spożywczych", co skłoniło naczelnego redaktora do wyrzucenia z pracy recenzenta teatralnego, który nie ostrzegł w porę czytelników przed podobnym "paskudztwem". Londyńska premiera w Queen's Theatre spotkała się z już zupełnie innym przyjęciem. Recenzenci pisali wprawdzie, że w porównaniu z Łupem, Kamerdyner sprawia wrażenie utworu niedopracowanego i że Orton, gdyby żył, z pewnością by swoją sztukę poprawił, ale zwracali uwagę na zakorzenienie tego utworu w tradycji (wspomniano nawet o komediach z czasów Restauracji), przede wszystkim podkreślając nawiązanie do Wilde'a w błyskotliwym, rojącym się od paradoksalnych stwierdzeń, niespodziewanych odżywek i błyskawicznych ripost języku tej sztuki.

Jednocześnie jednak zwracano uwagę na to, że komedia, w miarę rozwoju akcji odchodzi od pierwowzorów, a jej walory językowe schodzą na drugi plan wobec upodobania do wyliczanki wszelkiego rodzaju zboczeń seksualnych (rzeczywiście, z wyjątkiem hippomanii są tam chyba wszystkie) i galopujących w zawrotnym tempie działań scenicznych sprowadzonych do gonitw, strip teasów i przebieranek (mamy tu strip tease sekretarki, boya hotelowego, żony psychiatry i policjanta, sekretarka przebiera się za boya, boy za sekretarkę, boy za policjanta, a policjant za dziewczynę). Jedynie zręczna reżyseria potrafiła zamaskować niedostatki komedii (jak pisał recenzent) sterującej w stronę niewybrednej, pełnej gagów farsy, gdzie błyskotliwy dialog rzeczywiście zamienia się w uparte dążenie do zamieniania każdej kwestii w dowcip.

Po dziesięciu latach komedia Ortona wydaje się być utworem historycznym i zabytkowym. Jest w niej atmosfera i świadectwo "szalonych lat sześćdziesiątych" Anglii Beatlesów i Lorda Profumo, jest widoczna próba prowokacji i ośmieszenia instytucji stanowiących filary Establishmentu. Mamy tu też (jak w Łupie), ośmieszonego policjanta, satyrę na Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej reprezentowane przez zidiociałego urzędnika, wyśmianego psychiatrę i wyraźną prowokację dotyczącą wszelkich modnych, ale przezornie skrywanych wynaturzeń i perwersji seksualnych. I chyba przede wszystkim jako "dokument epoki", która bardzo szybko przeszła, warto było tę sztukę wystawić. Są w niej zresztą nie tylko typowe dla lat sześćdziesiątych, ale wyraźnie ciążące nad współczesną angielską literaturą kompleksy i fascynacje. Jak choćby kompleks Churchilla, ostatniego wielkiego męża stanu, którego Anglicy wciąż ośmieszają i od którego nie mogą się odczepić, to wyraźnie wiąże się i kryzysem wartości epoki postimperialnej.

Jednakże komedia Ortona została zagrana w teatrze, który za zadanie postawił sobie, żeby śmieszyć. I przedstawianie Kamerdynera jest takie właśnie - strasznie śmieszne. W przeciwieństwie do reżysera londyńskiej prapremiery (jeśli wierzyć starym recenzjom, bo w Londynie nigdy nie byłem) Edward Dziewoński, zamiast cokolwiek tuszować, przyciska i wyciska, a każdy dowcip uzupełnia gestem, niezliczone i tak gagi są jeszcze pomnożone, a szalone tempo sprawia, że aktorzy plączą się w kwestiach i z językowych paradoksów robi się dowcip na dowcipie Komedia zmienia się bez reszty w farsę, farsa w wygłup, aż w końcu zaczyna nużyć, choć wszystko dzieje się tak szybko.

Zarówno piękne panie (Koczeska, Wołłejko) i pełni temperamentu panowie (Press, Fedorowicz, Zaorski) robią, co mogą, żeby sprostać szalonej gonitwie, w której biorą udział, ale ich wysiłki raz po raz idą na marne.

Jest to dość dziwne przedstawienie, zrobione w guście "warszawskich pięknych dzielnic", a przez to nic nie znaczące, za to skłaniające do pytania, jakie jest właściwie miejsce farsy i "śmichu" we współczesnym teatrze, gdzie na zupełnie innych przedstawieniach publiczność oblega kasę i bawi się wspaniale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji