Antygona z podartego plakatu
TEMATEM "Antygony" Sofoklesa jest miłość do brata, a także umiłowanie porządku świata ustanowionego przez bogów, ważniejszego od porządku dyktowanego przez chwilowych jego zarządców. W imię tej miłości Antygona poświęca życie.
Tematem "Antygony" Wajdy jest nienawiść do Kreona, a także obsesyjna chęć, by stać się symbolem męczeństwa.
Obie poctacie nie mają ze sobą nic wspólnego, nie będę więc już odwoływał się do literackiego pierwowzoru, pozostając przy współczesnej opowieści, uformowanej w Starym Teatrze przez Andrzeja Wajdę.
Biały zwykle program krakowskiego teatru przybiera tym razem kolor żałoby, zaś w jego wnętrzu zamiast uczonych interpretacji i błyskotliwych esejów, seria zdjęć międzynarodowych autorów z wystawy "Photo-journalisme 1977", wzbogacona kilkoma polskimi oraz poezją Czesława Miłosza ("Antygona", 1949). Zdjęcia przedstawiają rożne formy gwałtu i przemocy, stosowane na całym świecie dla osiągnięcia politycznych celów. Komandosi, żołnierze, terroryści. Na głowach - hełmy, czarne maski, chusty. Pośród oświetlonych wybuchami krajobrazów aż roi się od karabinów, które wymierzone są w bezradnie rozkładającą ręce starą kobietę, w młodych mężczyzn, w jeńców z zawiązanymi oczami. I gdzieś pośród tych zawstydzających humanistę obrazów tragedii dwa niewielkie zdjęcia papieża, schylającego się nad dzieckiem i nad staruszką. Zupełnie tak samo - w geście przyjaźni i miłości. Zdjęcia trupów sąsiadują z uniesionymi ponad głowami tłumu krucyfiksami. Obok nich słowa Miłosza, wypowiadane przez Antygonę:
" Niech wielkie zniszczenie
Przebiegnie całą bezlitosną ziemię
Niech tym, co z naszej rozpaczy
sie śmieją
Ich własne miasta obrócą się
w gruz,
Prawo Kreona! I zakaz Kreona!
Czymże jest Kreon, kiedy ginie
świat?"
Na scenie plastykowy pałac, który zajmuje całą górną część ramy scenicznej. Właściwie widzimy tylko na pół przezroczystą plastykową ścianę, za którą rysują się kontury greckich kolumn i wielkiego biurka. Na dole, między podpierającą ten pałac metalową konstrukcją, rozegra się dramat. Już światło przygasa, już na scenę wpływają obłoki dymu (uwaga w programie: "Dymy użyte w spektaklu są nieszkodliwe dla zdrowia!!!"),
Zjawiają się komandosi w panterkach, zwartą grupą posuwając się do przodu. Opowiadają o zakończonej bitwie, o zwycięstwie, o sytości zwycięskich bojowników. Niosą z sobą radość, lecz radość paraliżującą, bo ta radość musi być przyczyną łez, a więc jest raczej przyczyną tragedii niż zapowiedzią pokoju. Między żołnierzami przesuwa się Antygona. Posępna, chuda, o wąskich zaciętych ustach.
Gdy zostanie sama, chluśnie nienawiścią wyrzężoną chrapliwym, zdartym głosem. Antygona nienawidzi żołnierzy wygranej bitwy i tego, dla kogo została ona wygrana - Kreona. Nie podporządkuje się jego rozkazom, jakie by one nie były. Nie jest bowiem ważne, czego Kreon zakazał, istotne, że w ogóle zakazał, a ona będzie wobec każdej jego decyzji ANTY, gdyż tak zrozumiała, zdaje się, proweniencję swego scenicznego imienia Ewa Kolasińska. Postępowanie Antygony nie jest protestem w konkretnej sprawie (zakaz pogrzebania Polinejka, brata Antygony, który zginął w bitwie jako najeźdźca Teb rządzonych przez Kreona), jest raczej realizacją z góry założonego programu.
Dlatego Kolasińska, wychodząc na scenę, niewielką wagę przywiązuję do argumentów, całą siłę aktorskiej interpretacji skupia na stworzeniu monumentalnego obrazu bojowniczki w służbie idei: stąd ta zaciętość, ale stąd także brak rozwoju psychologicznego postaci. Kolasińska jako Antygona krzyczy chrapliwym głosem od początku do końca, zda się nie mieć ludzkich uczuć i w gruncie rzeczy nic ją nie obchodzą wszyscy po kolei protagoniści: od Ismeny do Kreona. Wygląda jak postać z plakatu zapowiadającego zemstę politycznemu wrogowi. Bo ta Antygona bardziej przypomina Ulrykę Meinhoff niż grecką bohaterkę, a tragedia w tym ujęciu oczywiście przestaje być tragedią, zamieniając się w polityczną agitkę.
Antygona cedzi w pewnym momencie przez zęby: "Współkochać przyszłam, nie współnienawidzieć", zabijając jednocześnie wzrokiem Kreona. Nigdy jeszcze nie widziałem w teatrze tak monstrualnej nieprawdy, gdy przez nieuwagę nie skreślone słowa, tak ostentacyjnie zaprzeczają duchowi interpretacji wykreowanej postaci. Ta Antygona nie cieszy się sympatią publiczności. Raczej budzi grozę, a z niej wypływającej u jednych - szacunek, u drugich - przerażenie.
W jednym, tylko miejscu słowa Sofoklesa zgadzają się z interpretacją Wajdy, gdy Antygona mówi: "moje serce wystygło". Już nie jest czującym, wrażliwym człowiekiem, już jest tylko częścią "sprawy". A ma być - symbolem, mitem, bohaterką. Od pierwszej minuty spektaklu jest oczywiste, że Antygona stanie się symbolem męczeństwa; do tej roli aspiruje i tak zechce zobaczyć ją Chór, który w inscenizacji Wajdy jawi się głównym bohaterem. Antygona potrzebna jest Wajdzie tylko jako kontrapunkt, dzięki któremu może funkcjonować Chór. Dlatego jest tak plakatowo jednowymiarowa i dlatego Chór jest tak bogato zróżnicowany. Najpierw pojawia się w roli zwycięskich komandosów. W chwilę potem jest już "ludem Teb", ale tą jego częścią, którą można by nazwać "establishmentem" czy też "lojalistami". Przebrani we współczesne stroje (notabene trochę zanadto przypominające Chór z "Orestei" Ajschylosa w niedawno oglądanej u nas insccenizacji Petera Steina) obywatele miasta oddają cześć i pokłon podłemu Kreonowi.
Następne wcielenie Chóru to członkowie młodzieżowej demonstracji, niosący na transparentach portrety Antygony i skandujący - jakoś tak zaraz po tym, jak Antygona wyznała: "moje serce wystygło" - "WOL-NA NIE-U-JARZ-MIO-NA!". Wreszcie Chór wychodzi na scenę w waciakach i kaskach, przypominając tłum z dokumentalnego filmu. Tym razem Chór jest spokojny, rozważny. Na twarzach odbija się świadomość ich roli. Mówią więc: "mądrość - jedyne źródło szczęścia". I tym komentarzem kończy Wajda swoją "Antygonę".
Premierowa publiczność w Starym Teatrze popadła w całkowitą dezorientację. Jedni bili brawo i wstawali z miejsc, inni siedzieli i lekko dotykali dłonią o dłoń, wreszcie jeszcze inni gwizdali. Potrwało to chwilę i dosyć nagle się skończyło, a widzowie czmychnęli do szatni. Ja także szybko narzucałem kurtkę, gdy nagle oparłem się o coś twardego. Było to popiersie Konrada Swiniarskiego, ustawione w hallu na cześć wielkiego twórcy. I dopiero to nieoczekiwane zdarzenie uprzytomniło mi jak daleko wajdowska "Antygona" odeszła od skromnego, lecz głębokiego i mądrego teatru Swinarskiego, jaki niegdyś królował na tej scenie. Nie zostało nic z drobiazgowej analizy roli, zapomniano o lojalności wobec autora, a pokorę wobec Sztuki zastąpiono humbugiem.
Antygona Kolasińskiej zagrana na skrzeczącym krzyku w duchu nienawiści i nietolerancji; Kreon Tadeusza Huka pokazany jako mazgajowaty słabeusz, marzący o triumfach i przewagach, bliższy Hendrikowi Hofgenowi z "Mefista" Klausa Manna, niż autokratycznemu władcy godnemu, by wywołać protest Antygony; przepoczwarzający się Chór, używający kostiumów znanych z pierwszych stron gazet światowych - wszystko to zaprowadziło ten spektakl daleko poza teren teatru, poza literaturę, poza Sztukę. Prawda, że blisko polityki, ale za tanio, za łatwo, za pusto.
Bowiem tym razem reżyseria nie zdradzała mistrza. Andrzej Wajda sięgnął, szczególnie w scenach z Chórem, do poetyki teatru studenckiego, wykorzystującego chętnie zbiorową melorecytację, muzykę, współczesny kostium. Ale zyskując skojarzenie z teatrem studenckim, Wajda nie przywrócił młodości i z tej wycieczki pozostało mu tylko męczące chwilami amatorstwo.
Cóż stąd. że niektórzy aktorzy próbowali "normalnie" zagrać role (np., Elżbieta Karkoszka - Ismenę, Wiesław Wójcik - Strażnika, Krzysztof Globisz - Hajmona), cóż że Agnieszka Mandat (jako Posłaniec (w czarnych getrach z cekinami, w stroju dobrym do aerobicu) wypowiadała długie kwestie na jednym oddechu, wprawiając w zdumienie publiczność.
Ani to, ani publicystyczne przesłanie o konieczności przeciwstawiania się nie usprawiedliwionej żadnymi racjami przemocy nie usprawiedliwiło niedbałej formy artystycznej, pomieszania wielu konwencji aktorskich, wreszcie nieprecyzyjnej i pospiesznej interpretacji utworu.
To przedstawienie mogło się stać wydarzeniem, a okazało się nieco podartym plakatem, na którym już dawno zdążono nalepić sto innych. Zapewne są tacy, którym on się spodoba, ale to będzie już dyskusja nie w kategoriach teatru i sztuki. Będzie to rozmowa o tym, jakie plakaty wieszamy sobie nad łóżkiem i jakie sny chowamy pod poduszką. Nad swoim łóżkiem nie przyczepiłbym jednak plakatu, głoszącego nienawiść.