Artykuły

Dziwne rzeczy dzieją się w młynie

"Krabat" w reż. Christiane Zanger. Koprodukcja Grupy Coincidentia z Białegowstoku i niemieckiej grupy Figurenheater Wilde&Vogel. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Mniej intelektualne niż poprzednie, za to wizyjne, mistyczne i czarodziejskie. Najnowsze przedstawienie Teatru Coincidentia we współpracy z niemieckimi artystami wciąga nas w świat ludowej legendy

Przegląd Białysztuk zakończyło w niedzielę widowisko "Krabat" w wykonaniu dwójki polskich aktorów oraz Figurenheater Wilde&Vogel. Kto śledzi uważnie dokonania białostockich aktorów niezależnych, dostrzeże raczej pewne podobieństwo plastyczne "Krabata" do spektakli sprzed kilku lat: "Latający Holender" czy "Salome", kiedy to grupka absolwentów Akademii Teatralnej, świeżo pod szyldem Kompanii Doomsday, zaczęła przygotowywać własne produkcje przy współpracy z - poznanymi jeszcze w Akademii - Michaelem Voglem i Charlotte Wilde.

Przez kolejne pięć lat ich drogi się zbiegały i znów rozmijały, Kompania w międzyczasie rozpadła się na dwie grupy, ale wspólne rozumienie teatru - pozostało. Paweł Chomczyk i Dagmara Sowa jako Grupa Coincidentia znów pracują razem z duetem Vogel/Wilde. Efekt jest znakomity. Mniej niż wcześniej intelektualizmu w tym spektaklu - to bynajmniej nie zarzut, to raczej nowa jakość, nowe doświadczenie, sięgnięcie po nowe pomysły. Choć trochę też powrót do czasów, w których aktorzy czarują widza inscenizacyjnymi niespodziankami, częściej sięgając po lalki i rozmaite przedmioty.

"Krabat" to historia oparta na łużyckiej legendzie z XVII wieku, spisanej przez Ottfrieda Preussyslera. Europę toczą wojny i śmiertelne epidemie, kilkunastoletni chłopak zostaje bez rodziców i środków do życia. Trafia do tajemniczego młyna, w którym tak jak inne sieroty, w zamian za ciężką pracę dostaje wikt i opierunek. W młynie dzieją się dziwne rzeczy, a właściciel okazuje się czarnoksiężnikiem, który zaprzedał duszę diabłu...

Całą tę historię twórcy spektaklu opowiadają tak magicznie, że nie sposób nie poddać się wrażeniu, że i scena, i widownia, stają się nierzeczywiste, zawieszone w bezczasie, dryfują gdzieś w próżni. Niczego wokół już nie ma - tylko tajemniczy młyn. Unoszący się dym, smugi światła, transowa muzyka - wszystko to, za pomocą czego aktorzy tworzą mistyczny klimat, mogłoby być tylko tanim efekciarstwem, ale w "Krabacie" zyskuje niezwykłą szlachetność. Tu zabawa plastikową fruwającą torebką przekształca się w baśniową impresję, a przerzucanie się bambusowymi prętami i czaszką - w upiorny i bardzo sugestywny taniec śmierci. Nie do wiary, jak intrygująco można animować taki zestaw - pręty i ptasią czaszkę! W białostockim "Krabacie" to inscenizacyjny majstersztyk - na oczach widza trójka ubranych na czarno aktorów prawie znika, a dematerializuje się groteskowy kościan, śmierć, szatan, czy jakkolwiek go nazwać. Kimkolwiek jest - jest upiorny.

Dawno już Grupa Coincidentia nie poświęcała lalkom, maskom, przedmiotom tyle uwagi, co właśnie w "Krabacie". Tu mamy jedną niewielką figurkę chłopca, wiele groteskowych masek (11 młynarczyków), lalkę na sznurku, reszta to postacie konstruowane za pomocą szat, odpowiedniego ułożenia ciała, paru przedmiotów, światła.

Mnóstwo tu sztuczek, które z daleka zdają się być - jak to w czarodziejskim młynie - czarodziejskie. Krabat, nieruchoma lalka, przesuwa się po scenie jakby sam, szkielecik podskakuje nerwowo, kości fruną wokół, a potem wracają na miejsce i znów układają się w szkielet, kawałek folii frunie za palcami aktora, a ten dyryguje nimi jak dyrygent właśnie.

Piękne to jest. Wzrusza, przenosi widza w czasy, gdy był dzieckiem niemalże i wszelkie czary-mary oglądał z wytrzeszczem w oczach.

Ale też "Krabat" nie serwuje ciągle jednolitego nastroju, nie szantażuje widza emocjonalnie, czasem do niego mruga. Liryczne sceny przełamane są co chwila groteskowymi, demoniczne - żartobliwymi - pod tym względem sporo w spektaklu niespodzianek. Ni stąd, ni zowąd - niemieccy aktorzy pokłócą się ekspresowo w swoim języku i już wydawać się może, że po przedstawieniu... Za chwilę inna zmiana - dramatyczna scena, Mistrz tak straszny, tylko się bać... a tymczasem chwilowo zostaje spacyfikowany, staje się małą lalką - kukiełką, która wzorem kultowych postaci światowego lalkarstwa - Judy i Puncha - zaczyna się okładać pięściami wraz z gospodarskim kogutem.

Tak to już jest w tym przedstawieniu - baśń niby zwyczajna, a nie wiadomo, co się za chwilę zdarzy. Aktorzy pracują ciężko na ten efekt, tu nie ma nic na niby, absolutne zaangażowanie, a po wszystkim zostaje pobojowisko (wystarczy w finale spojrzeć na scenę).

Oczywiście jest tu i morał, choć bardzo dyskretnie schowany. To rzecz trochę o miłości, która gdy prawdziwa, to jest w stanie zniszczyć nawet zło. I rzecz o tym, że warto być sobą, być wiernym własnym przekonaniom i czerpać siłę z siebie, a nie z innych, a tym bardziej z diabelskich konszachtów.

I jeszcze słowo o muzyce. Jest wyjątkowa, bez niej spektakl nie miałby tak hipnotyzującego klimatu, to pełnoprawny aktor przedstawienia. Mało tego - doskonale obroniłaby się i sama, gdyby tylko Charlotte Wilde wydała z nią płytę.

Artystka gra do spektaklu na żywo (skrzypce, flety, przeszkadzajki), improwizację łączy z nagranymi wcześniej kompozycjami, a do tego cudownie śpiewa. Bywa liryczna, bywa psychodeliczna, delikatne śpiewy łączy z trzaskami, zgrzytami, szumami, szeptami. To jak konglomerat Bjork, Clannad i kto wie, czego jeszcze, efekt w każdym razie robi piorunujące wrażenie.

Spektakl "Krabat" można zobaczyć dziś jeszcze (wtorek) w Białostockim Teatrze Lalek o godz. 20.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji