Artykuły

Co z tym "Zmierzchem"?

"Zmierzch bogów" w rez. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Aleksandra Konopko w Gazecie Wyborczej - Opole.

Ze "Zmierzchu bogów" w reżyserii Mai Kleczewskiej wychodzi się poczuciem niedosytu. Bo mimo że spektakl jest niewątpliwie wielkim przedsięwzięciem, to wiele dzieje się w nim w formie, a znacznie mniej pozostaje w treści.

Opolanie pamiętają na scenie "Kochanowskiego" dwa świetne przedstawienia Kleczewskiej - "Makbeta" i "Opowieści lasku wiedeńskiego", w których precyzyjnie dopracowany jest każdy szczegół, a przesłanie nawarstwia się z każdą sceną. To jedne z lepszych jej realizacji, choć i poza Opolem takie przykłady można mnożyć. W końcu Kleczewska dawno udowodniła, że potrafi, i nawet kiedy kręgosłupem dla spektaklu czyni formę, głęboko wchodzi w świat opowieści. Przykładem niech będzie choćby ubiegłoroczny znakomity "Marat/Sade" w Teatrze Narodowym.

Tym bardziej żal, że w "Zmierzchu bogów" nie czuje się tej spójności, a sensy pozostają niezgłębione, gubiąc się chwilami w natłoku scen przydługiego scenariusza.

***

Film Viscontiego z 1969 rozpoczyna się zbliżeniem kamery na stół nakrywany do przyjęcia. U Kleczewskiej rodzinę von Essenbeck zastajemy już przy uroczystej kolacji. Trwają urodziny nestora rodu - Joachima von Essenbecka (Andrzej Jakubczyk). Długi stół, nad którym wisi olbrzymi żyrandol, obraca się powoli, a wraz z nim przewijają się dialogi i zdarzenia u Viscontiego rozgrywające się jeszcze przed kolacją. Ten pierwszy obraz przy stole kojarzy się nie tylko z filmowym pierwowzorem, ale i ze sceną z "Uroczystości" Grzegorza Jarzyny.

Podobnie rzecz się ma z jednostajnym (z małymi wyjątkami), zwolnionym rytmem całego przedstawienia. Tutaj też klimat zostaje zawieszony gdzieś między Viscontim a "Teorematem", zarówno Pasoliniego, jak i adaptacją Jarzyny.

W warstwie fabularnej Kleczewska korzysta wyraźnie ze scenariusza oryginału, choć wybiórczo akcentuje niektóre wątki i postaci, skupiając się przede wszystkim na zachodzących między nimi relacjach.

Film Viscontiego to rozgrywająca się na początku lat 30. mroczna opowieść o degrengoladzie i upadku potężnego niemieckiego rodu von Essenbeck w momencie narodzin faszyzmu. Jednak o ile perwersja tego obrazu polega na tym, że wydarzenia zachodzące w rodzinie wielkich przedsiębiorców, von Essenbecków, odpowiadają wypadkom na scenie politycznej Niemiec tamtego okresu, o tyle u Kleczewskiej cała historia sprowadza się wyłącznie do rozkładu rodziny i skupia na przyczynach budzącego się w jej członkach zła, które do tego doprowadziło.

Reżyserka doszukuje się tego motywu w kategorii głębokiego narcyzmu, który uznaje również za cechę leżącą u podstaw niemieckiego nazizmu i społeczeństwa, które uległo fascynacji hitlerowską ideologią. Mówiąc o takiej analogii, rezygnuje jednocześnie z wszelkich nawiązań historyczno-politycznych. Pomija w spektaklu zupełnie wątek nazizmu, a lata 30. zamienia na współczesność. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby tworząc ten uniwersalny obraz, zamiast motywu historycznego dała widzowi coś w zamian. Niestety, nie daje.

Mimo że wachlarz poszukiwań jest u reżyserki bogaty, bo pojawiają się nawiązania m.in. do "Biesów" Dostojewskiego, do Szekspirowskiego "Makbeta", ale także do wątków hamletycznych i struktur mitycznych, wszystkie diagnozy pozostają niezręcznie na powierzchni przedstawienia.

Bo czy opowieść o dzisiejszym "zmierzchu bogów", która poprzestaje na wnioskach, że władza to pieniądz, a wielki biznes i wielkie pieniądze często są uwikłane w politykę, jest współcześnie diagnozą, która może wnieść jeszcze coś nowego do dyskursu na ten temat? Nie wzmacnia też tego teza, że wielkie zło ma swoje źródła w skomplikowanych relacjach rodzinnych oraz seksualnych i osobowościowych zaburzeniach, więc rodzi się niepostrzeżenie. I teatr, i film opowiedział już o tym, także sama Kleczewska zrobiła to kilkakrotnie dużo bardziej wstrząsająco (choćby we wcześniejszych opolskich spektaklach).

I właśnie o to, że nieprzeciętna reżyserka nic oprócz tego nie mówi tym spektaklem, można mieć pretensje i poczuć się rozczarowanym.

***

Trudno jednak zaprzeczyć, że produkcja opolskiego "Zmierzchu bogów" jest wielkim przedsięwzięciem. Spektakl jest oczywiście monumentalny, z ciekawą scenografią (Katarzyna Borkowska), dużą obsadą (w tym kilkunastoosobowa grupa wyłonionych we wcześniejszym castingu dziewczynek), wieloma ciekawymi scenami i pięknymi obrazami, jak choćby scena dzieci bawiących się wielkimi białymi balonami z wykazującym skłonności pedofilskie Martinem (Maciej Namysło) wokół leżącego na ziemi zmarłego Joachima.

Uwagę zwraca także kilka kreacji, wśród których najciekawiej wypadają Maria Aleksandry Cwen i Elizabeth Thallman Arlety Los-Pławszewskiej (szczególnie w trudnej scenie brutalnego przesłuchania). Interesujący jest też w niektórych scenach Friedrich Michała Czerneckiego i Martin Macieja Namysły.

Z pewnością przedstawienie Kleczewskiej można też uznać za próbę dużo bardziej interesującą, złożoną i autorską, od prapremierowej polskiej realizacji "Zmierzchu bogów" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego w gdańskim teatrze Wybrzeże, bardzo wiernej realizacji filmowej, a mimo to nagrodzonej niedawno nagrodą miesięcznika "Teatr".

Może konfrontacja tych dwóch przedstawień sprawi jednak, że mimo niedosytu w przesłaniu Kleczewskiej będzie o czym dyskutować?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji