Artykuły

"Wesele" - bez porównań

Zadał mi to pytanie ktoś niechętny klasyce teatralnej. To wystarczyło, aby zrezygnować z porównań. Zresztą Adam Hanuszkiewicz, który wystawił na scenie Teatru Narodowego kolejną inscenizację arcydramatu Wyspiańskiego, nie liczy na widza-porównywacza, nie egzekwuje też martwych punktów, a jedynie - jak zwykle - dokonuje takiej rekonstrukcji dzieła, aby zaktywizować jego spontaniczność. "Wesele" ujmuje jednak powściągliwością, klarownością linii wywiedzionej wprost z dzieła, które będąc roztańczoną szopką, jest także labiryntem.

"Wesele" w reżyserii Hanuszkiewicza jest poematem scenicznym, dlatego od pierwszych scen żywiołowa akcja podporządkowana zostaje domysłowi poetyckiemu, którego funkcjami są wszystkie postaci. Tu musi się coś wydarzyć. Wiedzą o tym i chcą tego wszyscy. Ale zarazem gnębi ich nieprawdopodobieństwo wyglądanego cudu. Wiedzą, ale nie wierzą, bo najtrudniej wierzyć w cud, który jest niezbędny jak powietrze. Stąd dystans, który dominuje. Dystans - wobec wesela. I wobec cudu. Ciekawą kreację prezentuje Andrzej Łapicki w roli Pana Młodego. Sporo zgrywy, sporo zatem niewiary w siebie (to nowość!). Są tylko zrywy zadufania. A młoda żona? Witalizm Panny Młodej (Bożena Dykie1) to rola już w znaczeniu pozy czy maski, był już czas, aby się nią zmęczyć: dla dziewczyny to żadna frajda, że jest młoda, gdy jest młoda. Więc nie bardzo wierzy się w żywiołowość Panny Młodej. Bohaterowie tego "Wesela" nie są wcale podzieleni i zgrupowani wyłącznie na zasadzie różnic społecznych - "każdy sobie rzepkę skrobie". Podziały sięgają głębiej. Wynikają ze zmęczenia swoją rolę społeczną, jej skonwencjonalizowaniem. Tak na dobrą sprawę, to Czepiec (znakomity Tadeusz Janczar) ma chyba dosyć swojego ciskania się na wszystkie strony w przypadkowych bójkach, silny jest, to co ma robić: odbębnia swoje, jak wyuczony wierszyk, pięściami na pierwszym lepszym grzbiecie. Samotność. Obcość. Nie można się dogadać. Wszystkie role są już rozdane i wyczerpane właściwie "zgrane". Ten moment najtrafniej wydobywa wyważona, cierpiętnicza bez mała postać Dziennikarza, kreowana przez Zdzisława Wardejna. Można uznać, że sekunduje mu Poeta (Adam Hanuszkiewicz), w którym pojawia się jednak inny element - czujność intelektualna, szósty zmysł. Trudno to inaczej określić, ale w tym spektaklu Rachela (interesujący debiut teatralny znanej piosenkarki Magdy Umer) wreszcie nie zawodzi się na Poecie. Zresztą, niewiele odeń wymaga.

Zbyt może upraszczam to, co w spektaklu jest o wiele bardziej splątane, co biegnie meandrami i opłotkami (scenografia Adama Kiliana). Mówi się w obiegowych interpretacjach, że w chacie bronowickiej mamy do czynienia z konfrontacją, w której ponad podziałami dochodzi do głosu (choć róg nie zagra) moment scalenia zarówno w nadziei, jak i niemocy, że temu służą rozrachunki historyczne z przeszłością dalszą (Targowica) i bliższą, (rabacja Szeli). Wszystko to znajdziemy także w inscenizacji Hanuszkiewicza. Jej znaczenie polega na tym, że punkt ciężkości przenosi głębiej, zgodnie z intencjami dramatu, kierującego uwagę w stronę serca: "A to Polska właśnie..."

W tym ujęciu "Wesele" staje się dramatem egzystencjalnym. Także obyczajowość ma te walory. Stąd nowe zupełnie, fascynujące ujęcie postaci Jaśka. Krzysztof Kolberger mimo woli zagrał trochę wiejskiego Kordiana, trochę wiejskie dziecko-kwiat. Jeśli Jasiek wziął udział w dramacie nawet z przypadku, to przypadek zamienił się w los na wskroś także osobisty. To w końcu tylko Jasiek przeżywa na jawie niefortunny finał, inni trwają w niemocie i nieświadomości zaczarowania. W inscenizacji Hanuszkiewicza bardzo umiejętnie rozegrane zostały postaci. Nikt nikogo nie przesłania, co było tym trudniejsze, że obsada jest wybitnie gwiazdorska. Wymieniliśmy już Łapickiego, Janczara, Hanuszkiewicza, Kolbergera, do tego dochodzi Umerówna, której przeskok z estrady na scenę ekscytuje publiczność niezależnie od tego, co na scenie się dzieje, trochę podobnie jest z pojawieniem się Kazimierza Wichniarza (Zagłoba-Księdzem?). Kolejne postaci stają się po prostu punktem, w którym ważą się racje poematu.

Po prostu? To za słabo powiedziane. Zwłaszcza w odniesieniu do Tadeusza Łomnickiego w roli Gospodarza. Trudno od razu odgadnąć tragizm tej postaci. Gospodarz wydaje się rozsądny, pogodzony ze wszystkim, jest tu po to, by burdy łagodzić, zaś kabotynizm rozładowywać dobrocią i wyrozumiałością. Trochę zmęczony, ale któż, jak nie Gospodarz ma do tego prawo. Godny Gospodarz. Patrzymy nań trochę oczyma jego żony (Zofia Kucówna błysnęła dyskretnym mistrzostwem epizodu). Grom jednak bije nie tylko w najwyższe drzewa. I kiedy ta przeciętność staje w ogniu, ogarnia nas zdumienie, podziw i lęk. Zdumienie wręcz porywające, bo Łomnicki gra w natchnieniu (najpiękniej mówi strofy o Matce Boskiej Częstochowskiej piszącej manifest z Wawelu). Lęk dławiący - o sprawę. O siebie. Bo wiemy już z niejednego doświadczenia, jak sprostać głosowi, który zmienia w gruzy rutynę dobrodusznego rozsądku. Ten konglomerat wielkości i małości ma siłę targającą. Rangę próby rzeczywiście ogniowej.

Raz po raz widać, ie inscenizacja Hanuszkiewicza jest w efekcie jakby wstępnym wariantem o wiele dojrzalszego zamysłu. Próbą. Zaznacza się to kilkakrotnie także, niestety, czymś w rodzaju niezdecydowania, na czym najwięcej ucierpiała kluczowa dla akcji postać Wernyhory. Jak dotąd, tylko Wajda w filmowej wersji "Wesela" przedstawił oryginalną i integralną zarazem koncepcję tej postaci ("A mundur na nim szary..."). Daniel Olbrychski, obsadzony w roli Wernyhory wnosi chaos w momencie wymagającym najwyższego skupienia. Gubi się, tak fortunna dla całości, tożsamość widm: do tej pory Stańczyk był Stańczykiem, Branicki - Branickim itd., a dlaczego teraz pojawia się pół-Kmicica, pół-Mazepy?

Być może znaki zapytania, których dałoby się postawić więcej, są świadomą prowokacją Hanuszkiewicza - wobec samego siebie. Zadaniem - do rozwiązania. Niekoniecznie w "Weselu". Takim znakiem zapytania dla siebie jest także w tym spektaklu Hanuszkiewicz-aktor. Trudno to bliżej określić, na jedno przynajmniej zwróćmy uwagę: po raz pierwszy od dłuższego czasu (chyba od inscenizacji "Nieboskiej") nie jest to rola typu rezonerskiego (czy narracyjnego), a mimo to waży na całości, jak już o tym była mowa. Niejednorodność teatru Hanuszkiewicza nie jest rozsypką. Tutaj obowiązuje zasada: wyodrębniać, by łączyć. Po raz któryś już udało się to także w "Weselu". Wyspiański wprawdzie zrobił tu wiele już niejako za reżysera. Ale nie wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji