Artykuły

Na dobrej drodze

JEDEN ze styczniowych numerów "Literatury" przyniósł m.in. artykuł Kazimierza Orłosia pt. "Kto się boi Witkacego?". Tytuł był chwytny, tedy chyżo zabrałam się do lektury. Okazało się, iż Witkacego boją się - w Białymstoku. Ponoć wystawiano tam kiedyś "Szewców", lecz spora część publiki opuściła widownię przed końcem spektaklu. Orłoś sugeruje, że boją się Witkacego nie tylko owi dezerterzy, ale i ci, co zajmują się kształtowaniem białostockiego życia kulturalnego, przede wszystkim boi się jednak teatr, który wychowuje widza, horribile dictu... na klasyce. A przecie - podpowiada Kazimierz Orłoś - jest na Białostocczyźnie ktoś, kto potrafiłby poprowadzić edukację teatralną nowocześniej...

Przepadam za Witkacym, tedy zrobiło mi się z powodu wzmiankowanej bojaźni markotno. Cóż jednak, człek jest po trosze egocentrykiem, myśli: "Ostatecznie sprawa lokalna, niech tam, bliżej mi do Warszawy niż do Białegostoku". Atoli niebawem potwierdziło się przesądne powiedzonko, jakoby nieszczęścia chodziły parami, bo oto z kolei donosi raptem prasa codzienna, że objawili się gdzie indziej tacy, co się nie boją Mniszkówny. Kto? Ano Teatr Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu, który nie mogąc uporać się przez parę ostatnich lat z kłopotami finansowymi, wystawił obecnie "Trędowatą" i "zrobił furorę".

Owszem wiadomo mi było, iż przed paru miesiącami jeden z szacownych skądinąd teatrów łódzkich zawiózł grafomańską historyjkę miłości Stefci i ordynata Michorowskiego aż do Kanady, wierzyłam wszelako, że nie dojdzie w tej materii do reakcji łańcuchowej, tymczasem proszę posłuchać "Sztandaru Ludu" z 21.I.br: Statystyka podaje, że "Trędowatą" obejrzało dotąd na grudziądzkiej scenie 10 tys. widzów... Przybywają widzowie również z innych miast Pomorza, a nawet z "ościennych" województw: poznańskiego, gdańskiego i olsztyńskiego... Obecnie nadchodzą do teatru zamówienia na bilety z wielu dalszych regionów kraju...

O, przepraszam, teraz ja sobie też pozwolę na pytanie, kto jest właściwie winien, że w Białymstoku boją się Witkacego, a w Łodzi, Grudziądzu itd. nie boją się Mniszkówny? Przecie to, Drodzy Państwo, znaczy, że mimo gromkich deklaracji i kategorycznych postulatów nie potrafiliśmy w ciągu najbliższego ćwierćwiecza upowszechnić prawdziwej kultury teatralnej.

Przyczyną tego smutnego faktu, były, śmiem osobiście twierdzić, kardynalne błędy popełniane z jednej strony na etapie asekuranckich zakazów i nakazów, z drugiej - pochopność okresu Sturmu i Drangu nowatorstwa za wszelką cenę, okresu szybkościowego karierowiczostwa artystycznego niektórych reżyserów, nieodpowiedzialnego snobizmu i pozerstwa części krytyki, wadliwie ukierunkowanego laisserfairyzmu czynników nadrzędnych obawiających się posądzenia o "nienadążanie".

Niestety, taka jest smutna rzeczywistość: nie brak jeszcze dziś na prowincji teatrów, które nie potrafiły wyrobić dobrego smaku u tzw. masowego widza - odpowiednim dozowaniem spektakli trudniejszych i w pełni artystycznych pozycji z lżejszego repertuaru. Rezultat - generalna ucieczka "konsumentów kultury" z tych teatrów, a w konsekwencji drastyczne środki stosowane dla nadrobienia strat.

Był moment, kiedy i lubelski teatr dramatyczny zbliżył się do niebezpiecznej krawędzi, obecnie powyższe moje gorzkie żale są już tylko wstępem do małej apologii, którą pragnę wygłosić na cześć kierownictwa Teatru im. J. Osterwy. Albowiem sezon 1972/73 jest w pełni, czas więc zasygnalizować przełom, jaki daje się dostrzec w jego planowaniu repertuarowym. Otóż główną cechą staje się tu wyraźne nastawienie na wychowanie sobie widza, zwłaszcza widza młodego. Zatem, nie rezygnując z ambitnego nowatorstwa w takich np. pozycjach, jak wyreżyserowane przez dyr. Kazimierza Brauna "Wyzwolenie" czy "Yerma" Lorki interpretowana przez przedstawiciela Teatru Laboratorium Z. Cynkutisa, teatr oferuje publiczności popularne przedstawienia "Matki" Gorkiego, lekcję historii w "Bitwie pod Raszynem", przystępny i zarazem błyskotliwy dowcip "Klik-klaka" utalentowanego Jarosława Abramowa. I nawet pokazywana wersja "Otella", jakiekolwiek miałabym zastrzeżenia do przekładu Drozdowskiego, zaleca się bądź co bądź uprzystępnieniem Szekspira niedoświadczonemu widzowi, czyli i tu widzimy objaw konsekwentnej polityki repertuarowej kierownictwa.

Na tej lina znalazła się również świeża premiera (ściślej mówiąc prapremiera) Teatru Osterwy - sceny historyczne "Syn słońca", popularyzujące środkami scenicznymi postać wielkiego Kopernika w jego roku jubileuszowym. W danym wypadku chwalić należy jeszcze drugą tendencję dyr. K. Brauna, dostrzeżoną już wcześniej: dopingowanie miejscowych środowisk twórczych do współpracy z teatrem. W sezonie ubiegłym teatr wystawił sztukę dziennikarza lubelskiego Mirosława Dereckiego ,Sprawa majora Hubala", teraz kolei zadebiutował na scenie im. Osterwy lubelski poeta Stanisław Weremczuk i teatr uczynił wszystko by zaprezentować godnie pozycję, która uzyskała II nagrodę w ogólnopolskim konkursie na sztukę związaną z życiem Mikołaja Kopernika.

"Syn słowa" miał na celu - wyznaje to autor w programie teatralnym - nie tylko odtworzenie posągowej postaci genialnego astronoma, lecz i ukazanie go jako człowieka biorącego czynny udział w obronie ojczyzny i w codziennych sprawach społecznych. Z przyjemnością stwierdzamy, że to się na pewno udało Weremczukowi, któremu życzymy dalszych sukcesów dramaturgicznych. Istotnie utwór Stanisława Weremczuka, będący tryptykiem scenicznym, prezentuje w każdej z trzech części jedno z wymienionych obliczy Kopernika-człowieka.

Oczywiście trudno wymagać od debiutu, by był arcydzielny, można więc, rzetelnie tekst analizując, zarzucić i "Synowi słońca" pewne dość poważne mankamenty. Najsampierw niedostateczną spoistość poszczególnych części, złączonych w gruncie rzeczy tylko postacią samego Kopernika i jego wiernego sługi Wojciecha oraz retrospektywnymi wizjami, które, występując w odsłonie pierwszej i końcowej, ujmują widowisko w tzw. klamrę. Struktura zaproponowana przez Weremczuka uczyniła z jego utworu poniekąd ilustrację do historii czasów i biografii Kopernika. Część pierwsza, w której ukazuje się on jako dobry administrator kapituły warmińskiej, jest całkiem pozbawiona "namacalnych" konfliktów, mamy jedynie monolog wewnętrzny Mikołaja Kopernika w postaci rozmów "z duchami" o rozterkach i wyrzeczeniach. Znacznie bardziej dynamiczne jest, rzecz prosta, przypomnienie widzowi w części drugiej starć z zakonem krzyżackim. W części końcowej natomiast, potraktowanej z racji ogólnej koncepcji, "paseistycznie", znowuż nie dostaje żarliwego konfliktu. Tu echa walk stoczonych niegdyś przez genialnego odkrywcę z obskurantami docierają osłabione upływem lat.

Ta niejaka akonfliktowość tekstu i wspomniana wątłość więzi między jego zasadniczymi elementami pociągają za sobą w naturalnej konsekwencji zacieranie się konturów wielu postaci. Wydaje się, że zadziałała w tym kierunku i specyfika dialogu: napisany dobrą polszczyzną, umiejętnie, bez przesady archaizowaną, jest on tu i ówdzie nie dość kunsztownie pogłębiony, a częstokroć przeradza się w suchą informację.

Niezależnie od wymienionych zastrzeżeń, należy się cieszyć bardzo z powstania "Syna słońca" Stanisława Weremczuka. Mamy stanowczo za mało sztuk o Koperniku, które teatry mogłyby brać poważnie w rachubę. Mojej pamięci nasuwa się nienajmocniejsza sztuka Morstina oraz interesujący "Cezar i Człowiek" Adolfa Nowaczyńskiego, grany przed wojną w warszawskim Teatrze Polskim z udziałem Junoszy-Stępowskiego. "Syn słońca", obok różnych pomniejszych zalet, ma jedną kardynalną, niezwykle ważną: POLSKOŚĆ od początku do końca tudzież aktualność problemów poruszonych w związku z życiem Mikołaja Kopernika. Mam tu na myśli gorący patriotyzm, troskę o ład społeczny (rewelacyjny jest choćby w części pierwszej naszkicowany problem starego rolnika) i zgryzoty, na jakie narażone są od wieków umysły twórcze, odkrywcze. A najważniejszym osiągnięciem Weremczuka jest to, że jego sceny historyczne ukazały prawdziwego Kopernika-Człowieka, wzór bohatera dla dzisiejszej młodzieży.

Józef Jasielski wyreżyserował "Syna słońca" z ogromną pieczołowitością i wielkim nakładem inwencji. Było to zadanie ambitne dla nowoczesnej sceny, w którym twórczość czysto teatralna realizuje się nie kosztem uszczuplenia zamierzeń autora. Aktorzy ze swej strony potraktowali danl im tworzywo, powiedziałabym, wręcz serdecznie. Prawie wszyscy dosłownie się dwoili, gdyż tego wymagała wieloobsadowość widowiska. Najmniejsze epizodziki zostały starannie dopracowane nawet w tak trudnym momencie, jakim była zespołowa scena chłopska aktu pierwszego. Wymieńmy dla przykładu Kobietę, matkę chorej dziewczyny (Jadwiga Janczewska), czy Wandę (Bożena Mrowińska), śpiewającą z sympatycznym zawstydzeniem prostą piosenkę ludową.

Na zawsze chyba pozostanie w pamięci widza Roman Kruczkowski jako Kopernik, mądry, dostojny a swojski i serdeczny, ludzki człowieczeństwem prawdziwie wielkich ludzi. Już sama aparycja predestynowała Kruczkowskiego do tworzenia tej postaci, w jego zaś technice aktorskiej podobało mi się szczególnie zredukowanie gestykulacji do minimum na rzecz wyrazistości mowy. Nie sposób w zwięzłym omówieniu wymienić wszystkich osiągnięć aktorskich, ale nie wolno pominąć kilku aktorów, którym dano stosunkowo większą szansę i którzy jej nie zagubili. A więc są to: Maciej Polaski - Wielki Mistrz Zakonu Albrecht, pełen temperamentu w utarczce z Kopernikiem (finezyjnych środków wyrazu użył tu reżyser - przypomnę choćby ten puchar postawiony przez Kopernika na fotelu, na którym nie chce usiąść).

Interesujący jest w wykonaniu Ludwika Paczyńskiego Wolf, który myśli jak gdyby trochę inaczej niż Wielki Mistrz. Subtelnie zarysowała się ta "inność" w późniejszej, efektownej scenie ultimatywnych postaw dwóch reprezentacji. Udała się Zbigniewowi Gorzowskiemu postać Korwina, najbardziej w końcowej części widowiska i tamże odnotujmy sukces Andrzeja Kowalskiego - jako młodego entuzjasty, profesora z Wittembergi, Retyka. Dużo ciepła wniósł do całości Stanisław Stójko - Wojciech, nie odstępujący swego Pana aż do śmierci. Ładnie wypadł elegijny epizod Anny (Elżbieta Święcicka). Poza tym grali z całym poświęceniem: Maria Kaczkowska, Stanisław Jaskułka, Ryszard Kolaszyński, Tadeusz Kuduk, Edwin Petrykat, Jan Pyjor, Kazimierz Siedlecki, Waldemar Starczyński, Sylwester Woroniecki. Nie wszystkim dostały się zadania wdzięczne. Sądzę, iż przedstawiciele wojsk królewskich niepotrzebnie zostali wymodelowani na żołnierzy-samochwałów, nie wzbogaciło to specjalnie spektaklu o komizm.

Wypełniająca tym razem całą przestrzeń sceniczną dekoracja Teresy Targońskiej reprezentuje syntetyzm funcjonalnie estetyczny. Kostiumów pracowitych mnóstwo.

Miło zabrzmiał podkład muzyczny przydany ostatniej odsłonie przez Jacka Popiołka.

W sumie pozycja repertuarowa nader potrzebna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji