Artykuły

Heroizm w kopcu, czyli egzystencjalna agonia

"Szczęśliwe dni" w reż. Lei Maleni w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Michał Gradowski w Gazecie Wyborczej - Poznań.

"Szczęśliwe dni", najnowsza premiera Teatru Nowego, to rwany monolog. Zza zasłony prozaicznych czynności wyłania się egzystencjalna agonia. Ale nie tak łatwo tę zasłonę odsunąć.

Pustynne odludzie, krajobraz księżycowy. Cisza przerywana zgrzytami, przesterowaniem sprzętu. W piaskowym kopcu miniaturowa kamienna studnia. W środku schowana po pas Winnie. Kolejny poranek zaczyna od umycia zębów. W planie dnia inne przyziemne czynności. Ciągle jest coś do zrobienia. Za nią w wykopanej dziurze Willie. Dzięki niemu ciągle jest coś do powiedzenia.

"Szczęśliwe dni" Samuela Becketta w reż. Cypryjki Lei Maleni tak jak pierwowzór nie mają fabuły. To trwający półtorej godziny monolog Winnie (Antonina Choroszy) - osobisty i uniwersalny, kwaśny i gorzki, depresyjny i pokrzepiający.

Istotą tego dramatu są huśtawki nastrojów osadzonej w absurdalnej sytuacji kobiety. Huśtawki jak najbardziej zrozumiałej, bo "w tej postaci splatają się dziesiątki różnych osobowości", jak mówił przed premierą Mariusz Puchalski (Willie). Tę plecionkę uzupełniają różne wcielenia samej Winnie. Odrobinę sklerotyczne malkontenctwo sąsiaduje z wypowiadanymi ze śmiertelną powagą pytaniami: "czy byłam pociągająca?". Pytaniami do Williego, którego jest w inscenizacji Maleni za mało. Reżyserce z Nikozji nie udało się tej postaci uwypuklić. Fakt, zadanie miała niełatwe, bo w dramacie też fizycznie prawie go nie ma. Ale na scenie ten brak jeszcze bardziej się uwidacznia. W monologu Choroszy każde westchnienie Williego jest bezcenne. Jest katalizatorem intensywnych reakcji, iskrą zapalającą. Przypomina o wspólnym byciu na scenie. Najbardziej iskrzy tam właśnie wtedy, kiedy Willie skwituje krótkim komentarzem pojawienie się na kopcu mrówki. "Poróbstwo" - mówi (nieprzetłumaczalna gra słów - w oryginale "fornication" - cudzołóstwo, poróbstwo; słowo łudząco podobne do "formication" - mrowienie). Potem wybuchają kaskady śmiechu pobrzmiewające tęsknotą za czasem bezpowrotnie minionym, czasem bliskości nie pragmatycznej, a instynktownej. A wszystko kończy się zmianą nastroju i przewrotnym komentarzem Winnie: "Bo jak można lepiej wielbić Wszechmogącego niż chichocząc wraz z nim z jego żarcików, zwłaszcza tych słabszych?".

Trudno w tym emocjonalnym gąszczu znaleźć drogę, tym bardziej że Winnie Antoniny Choroszy jest momentami zbyt monotonna. Zbyt płynnie przechodzi od trochę usypiającego trajkotania do tajemnic bolesnych Becketta, za łatwo porzuca piłowanie paznokci na rzecz bezsensu istnienia. Trzeba sporej koncentracji, by otrząsnąć się z odrętwienia w porę, nim nastąpi kolejna tura manicure.

Ale jeśli się już uda, Choroszy porywa. Zachwycający jest zwłaszcza krótki "monolog dietetyczny" ("Jakoś mnie ziemia dziś uwiera. Czyżbym przytyła? Mam nadzieję, że nie. To pewnie przez ten upał. Wszystko się rozszerza") - kilka lekkich, banalnych zdań, a przekaz ciężki jak ołów. Bo to przecież nie ziemia uwiera Winnie.

Zdecydowanie najlepiej wypadają jednak polemiki Antoniny Choroszy z Beckettem - kiedy swojemu skrajnie pesymistycznemu twórcy przeciwstawia śmieszną w swej nieracjonalności radość życia. - Duża rzecz, móc tak spać - mówi z dziecięcym zadowoleniem. - Rusz palcem, kochany, bądź tak dobry - prosi Williego. - O, aż pięcioma! - woła zachwycona. W ustach konającej kobiety, zakopanej w ziemi (najpierw po pas, później po szyję), gdzieś poza czasem i przestrzenią, brzmi to co najmniej heroicznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji