Artykuły

Koniec, żadnych fajerwerków, cisza

"Koniec" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze M. w portalu ksiazeizebrak.pl.

Po raz kolejny Warlikowski stawia nas przed intelektualnym wyzwaniem, wrzuca do tygla kontekstów, znaczeń i pozostawia tam samych. Mamy wybór: podążać jego tropem lub odrzucić wszystkie koszmary związane z tym teatrem. Jak zwykle reżyser nie towarzyszy nam do końca teatralnej drogi, pozostawia przed bramą, za którą ukrywają się odpowiedzi - być może sam nie wie jakie. I tu tkwi największa tajemnica.

Najnowsze przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego, które powstało przy współpracy z teatrem Odeon w Paryżu, stawia bohaterów przed taką właśnie bramą. Spektakl wydaje się być pytaniem o jej ostateczność.

"Koniec" to, podobnie jak "(A)pollonia", sceniczna mieszanka różnych tekstów współczesnych. Nie jest to inscenizacja jednej historii. Od momentu, w którym porzucił Szekspira i Levina, reżyser nie znalazł bowiem odpowiedniego dramatu, sam tworzy więc tekstowe mikstury. Najnowszy spektakl oparty jest na niedokończonym scenariuszu filmowym "Nickel Stuff" Bernarda-Marie Koltesa, "Procesie" i "Myśliwym Grakchusie" Franza Kafki oraz "Elisabeth Costello" J.M.Coetzeego.

Warlikowski twierdzi, że druga wojna światowa uświadomiła istnienie zła w każdym człowieku XX wieku. Od wielu lat reżyser staje naprzeciw tego tematu - co było najbardziej widoczne w "(A)polonii". W "Końcu" konfrontuje się on z samym sobą, próbuje przyjrzeć się wszystkim aspektom swojego "ja" - efektem tego jest grzebanie we własnej głowie, penetracja, dochodzenie do prawdy. Jednak niech nie myli nas tytuł sztuki, nie o koniec tu chodzi, raczej o wszystko, co przed nim, o rozrachunek z własną przeszłością.

Królestwo adidasa

Bohater scenariusza Koltesa, Tony, pracuje w supermarkecie. To chłopak, który próbuje uciec przed swoją matką i życiem - ale też przed samym sobą. Tego odwrotu od rzeczywistości szuka w tańcu. Jest królem nocnego klubu, poznajemy go w momencie, kiedy po raz trzeci rezygnuje z wzięcia udziału w konkursie tanecznym. Co wieczór przesiaduje w Nickel Barze, narzekając na zachodzące zmiany; patrzy na wszystkich z góry, jest zgorzkniały i niezadowolony, chociaż próbuje sprawiać wrażenie osoby szczęśliwej. Zwracając się w kierunku widowni, wskazuje źle ubranych ludzi. Idealny w tej roli Jacek Poniedziałek przygląda się naszym butom: "królestwo adidasa" - mówi. Karmi nas szyderstwami, tym samym sygnalizując, że spektakl nastawiony będzie na kontakt z publicznością, aktorzy będą się z nami bawić, grać i manipulować. Teatr Warlikowskiego, jak zawsze niezawodnie akcentuje obecność widza, uwzględniając żywy proces odbioru.

Drugi król tańca Nickel Baru to Babilon, młody, androgyniczny chłopak. Nie posiada on określonej tożsamości płciowej, ewidentnie pogubił się we wszystkich podziałach na to co męskie i żeńskie; zagadnienia genderowe są zresztą od zawsze obecne w teatrze Warlikowskiego. Tancerz pojawia się zawsze w towarzystwie swojego brata - Washingtona (Wojciech Kalarus), anioła stróża, opiekuna, do którego zwraca się w trudnych momentach. Babilon (w tej roli Magdalena Popławska) inicjuje "Koniec" nerwowym, ekstatycznym tańcem, gdy ubrany w koronkowy strój walczy o tytuł króla parkietu. Jest zresztą niekwestionowalnym zwycięzcą, zasłużenie wygrywa w walce o podium - nie przynosi mu to jednak szczęścia. Spełnienie nie istnieje.

Nickel Bar

W Nickel Barze nie da się oddychać, panuje duszna atmosfera poczekalni, mimo, że czekanie tam na cokolwiek wydaje się być skazane na niepowodzenie. Jest pusto i przytłaczająco - nic dziwnego, że w pewnym momencie dla Tony'ego to miejsce staje się odstręczające. Przesiadują tam tylko życiowi przegrańcy, ludzie szukający narkotycznego ukojenia w klubowych klimatach. W Tony'm narasta strach przed śmiercią. Kiedy wraca do domu, zastaje jedynie zdziecinniałą matkę (Stanisława Celińska). Nie pierwszy raz w teatrze Warlikowskiego pojawia się motyw relacji matka-syn; wcześniej obecny był chociażby w "Krumie", "Hamlecie", czy "Oczyszczonych". W rolach, które pamiętamy z poprzednich przedstawień, występuje para tych samych aktorów, którzy próbują zmierzyć się ze swoją upośledzoną miłością. Przedstawione zależności zachodzące między dzieckiem a rodzicem przywodzą na myśl dokumentalny obraz rodziny, w której wychował się reżyser "Tarnation" - Jonathan Caouette. Warlikowski zaczerpnął bezpośrednio z filmu niektóre teksty i sceny, co poszerza nam widok na skomplikowane uczucia Tony'ego i pani Allen . Ten autobiograficzny dokument jest próbą zmierzenia się reżysera i jednocześnie bohatera z własną przeszłością, a przede wszystkim z chorobą psychiczną Renee, jego matki. Caouette w sposób mistrzowski i prawdziwy pokazuje jak problemy rodzinne wpływają na niego samego. Ujawnia stopniowe rodzenie się w nim homoseksualizmu oraz bez skrępowania opowiada o narkotycznych uzależnieniach. Przypadki Tony'ego i pani Allen oraz Jonathana i Renee idealnie pokazują jak trudno czasem uwolnić się od problemów własnych rodziców i uniknąć popełniania tych samych błędów.

Matka (Stanisława Celińska) ucieka od życia w porządkowanie jakichś nieistotnych przedmiotów: 12 widelczyków do ślimaków z indiańskiego srebra, trzy szafy, łóżko, materac, srebrna popielnica Całymi dniami przesiaduje w domu, zakłada dziwaczne okulary i perukę, kreuje się na gwiazdę filmową. Ubiera drugą skórę, przybiera inne imię - próbuje istnieć poprzez obce życie, przez co zatraca samą siebie. Wykonuje swój uroczy taniec jak Saraghina z "Osiem i pół" Felliniego, jednak i w tym nie odnajduje szczęścia. Zdaje się, że swoje życiowe nieudacznictwo i zagubienie przekazuje w spadku swojemu synowi. Podobnie jednak jak wszyscy pozostali bohaterowie boi się końca, nie godzi się na zbliżającą się śmierć. To bez wątpienia jedna z najlepszych kreacji aktorskich w tym spektaklu.

Kolejna niesamowita postać to Jackie, kreowana przez Annę Radwan-Gancarczyk. Jej ubiór, zachowanie, pijackie "przystawianie się" do Tony'ego - wszystko to zdaje się być manifestacją krzyku: "tak jak oni, ja też nie jestem szczęśliwa!". Również Jackie ma syna, o imieniu Jo (w tej roli debiutujący w teatrze Warlikowskiego Mateusz Kościukiewicz). Poznajemy go, kiedy Tony przychodzi i czeka na Jackie, Jo w tym czasie próbuje zająć się gościem: "Pan jest bardzo duży. Lodówka się zepsuła. Wygodnie panu? Proszę sobie wyprostować nogi, rozsiąść się, proszę się czuć jak u siebie". Mówiąc to, co chwila wybucha złowrogim śmiechem, z pomalowanymi na czerwono ustami, przywodzi na myśl "Mrocznego Rycerza". Kręcąc biodrami z bananem w majtkach, opowiada o swoich kontaktach seksualnych z dziewczynami, o swoim gejowskim zwyczaju wchodzenia "tylnymi drzwiami" - znowu powracający motyw płciowej tożsamości człowieka.

Autokalumnia

Kolejny bohater postawiony przed obliczem własnej śmierci to Józef K. z procesu Franza Kafki. Prawdopodobnie pierwsza litera nazwiska postaci wzięła się od rzymskiego pojęcia kalumnia, czyli fałszywe oskarżenie. Józef K. zostaje uwikłany w koszmar, w którym sam się sądzi i wydaje wyrok. Oskarżycielem jest sam bohater powieści, który autokalumnią rozpoczyna proces o niewinność prowadzący ku własnej egzekucji. Historia przyjmuje bieg zgodny z zasadą Kafki: "Grzech pierworodny, pradawna krzywda, którą człowiek wyrządził, polega na wysuniętym przez niego i uporczywie powtarzanym oskarżeniu, że krzywdę wyrządzono jemu, że grzech pierworodny był skierowany przeciwko niemu". W tej roli Maciej Stuhr znakomicie bawiący się swoim ciałem, niesamowicie oddaje atmosferę snu, w który go wrzucono. Walczy ze swoimi lękami i ułomnościami, jest rozdarty między różnymi kobietami, które przyciąga. Z histeryczną panią Burstner (świetna jak zawsze Magdalena Cielecka) oraz z małą syrenką, niewinną czarodziejką, Leni(Maja Ostaszewska), którą pociągają wszyscy skazańcy. Nad Józefem K. panuje guru (ponownie Wojciech Kalarus), śliski typ o niewyjaśnionej sile, decyduje czy bohater jest coś wart. Leni prowokuje obiekt swojego pożądania historią o małej syrence, którą przestała być i stała się śmiertelna, po tamtych latach życia pozostała tylko bolesna rana po ogonie i błony między palcami. Ten "defekt fizyczny", który nam prezentuje, od razu sygnalizuje rywalizację dwóch kobiet. Pani Burstner, której pięknie oddzielone palce komplementuje Józef K. oraz Leni, uroczej, błyszczącej syreny, przypominającej Dorothy Vallens z "Blue Velvet" Lyncha. Piosenkarka z filmu, również oczekiwała od ukochanego mężczyzny bicia, bólu, poniżenia, była tak samo zagubiona i nieszczęśliwa. Wszystkie kobiety w tym spektaklu spalają się od ilości czasu i bólu, których nie mają komu ofiarować.

Jak chcesz się dostać z tego piekła na Wenus?

Pyta Józefa K. postać, która krąży między światami, spotykamy ją wszędzie, snuje się jak złe duchy o jednym obliczu, twarzy Marka Kality. Pojawia się u boku wszystkich trzech głównych bohaterów, dzięki temu jego osoba jest pewnym spoiwem "Końca", osią przedstawienia. Aktor w sposób mistrzowski stworzył postać, której nie da się nie wierzyć. "Spójrz w jakim taplamy się gównie, gówno, żadnych fajerwerków!" wykrzykuje do kafkowskiego bohatera. Tych słów nie można odeprzeć, są ciężkie i silne przez swoją prawdziwość, zwraca się w nich nie tylko do Józefa K. ale również do nas. Próbuje otworzyć ludziom oczy - na co wy tu wszyscy czekacie? Myślicie że "tam" będzie lepiej? Że przyjdą lepsze, pośmiertne czasy? Nie ma życia na Wenus, jest tylko piekło. Ta postać z pogranicza różnych światów zachowuje się jakby wiedziała więcej niż przeciętny człowiek, to jemu powinno się domalować bezczelny uśmiech czerwoną szminką tak jak Jokerowi z "Mrocznego Rycerza".Pyta Józefa K. postać, która krąży między światami, spotykamy ją wszędzie, snuje się jak złe duchy o jednym obliczu, twarzy Marka Kality. Pojawia się u boku wszystkich trzech głównych bohaterów, dzięki temu jego osoba jest pewnym spoiwem "Końca", osią przedstawienia. Aktor w sposób mistrzowski stworzył postać, której nie da się nie wierzyć. "Spójrz w jakim taplamy się gównie, gówno, żadnych fajerwerków!" wykrzykuje do kafkowskiego bohatera. Tych słów nie można odeprzeć, są ciężkie i silne przez swoją prawdziwość, zwraca się w nich nie tylko do Józefa K. ale również do nas. Próbuje otworzyć ludziom oczy - na co wy tu wszyscy czekacie? Myślicie że "tam" będzie lepiej? Że przyjdą lepsze, pośmiertne czasy? Nie ma życia na Wenus, jest tylko piekło. Ta postać z pogranicza różnych światów zachowuje się jakby wiedziała więcej niż przeciętny człowiek, to jemu powinno się domalować bezczelny uśmiech czerwoną szminką tak jak Jokerowi z "Mrocznego Rycerza".

Sekretarz niewidzialnego

W drugiej części spektaklu odprowadzamy pod symboliczną bramę bohaterkę powieści Coetzeego. Elisabeth Costello musi złożyć oświadczenie wiary przed śliskim "urzędasem"(Marek Kalita). W tym miejscu pojawia się już instytucja, która decyduje czy przechodzisz na drugą stronę. Kobieta musi przekonać służbistę, że ma w sobie wrażliwość nastawioną na drugiego człowieka, zmuszona jest do wyjścia z bezpiecznej kryjówki pisarki, która jedynie notuje czyjeś historie. Costello postrzega samą siebie jako sekretarkę niewidzialnego. Kalita natomiast sugeruje, że niewidzialne może nie uważać jej za swojego sekretarza. Jest przebiegły i dociekliwy, okazuje się, że nie tak łatwo przekroczyć granicę śmierci. Bohaterka dobija się do wrót, jednak zostaje odesłana do nocowalni-poczekalni. W ostatniej drodze nie towarzyszy jej nikt, nie ma ani syna, ani żab, w które wierzyła. Zostaje strącona do kafkowskich wyobrażeń o czyśćcu, a może nawet piekle. Odkupienia nie będzie.W drugiej części spektaklu odprowadzamy pod symboliczną bramę bohaterkę powieści Coetzeego. Elisabeth Costello musi złożyć oświadczenie wiary przed śliskim "urzędasem"(Marek Kalita). W tym miejscu pojawia się już instytucja, która decyduje czy przechodzisz na drugą stronę. Kobieta musi przekonać służbistę, że ma w sobie wrażliwość nastawioną na drugiego człowieka, zmuszona jest do wyjścia z bezpiecznej kryjówki pisarki, która jedynie notuje czyjeś historie. Costello postrzega samą siebie jako sekretarkę niewidzialnego. Kalita natomiast sugeruje, że niewidzialne może nie uważać jej za swojego sekretarza. Jest przebiegły i dociekliwy, okazuje się, że nie tak łatwo przekroczyć granicę śmierci. Bohaterka dobija się do wrót, jednak zostaje odesłana do nocowalni-poczekalni. W ostatniej drodze nie towarzyszy jej nikt, nie ma ani syna, ani żab, w które wierzyła. Zostaje strącona do kafkowskich wyobrażeń o czyśćcu, a może nawet piekle. Odkupienia nie będzie.

Senne umieranie

Krzysztof Warlikowski snuje swoje rozważania na temat końca, zatapiając się w złych snach, w których dokonuje się ostateczne rozliczenie. Scenografia Małgorzaty Szczęśniak idealnie wpisuje się w klimat tego koszmaru. Wahadłowe drzwi co jakiś czas otwierają nowe rozdziały historii, dzięki ruchomym platformom, scena co chwila zamienia się w pokoiki, gdzie uwięzione są postacie. Oglądamy je jak zwierzęta w klatkach i otrzymujemy obrazy ludzi postawionych przed swoim końcem. Wszystko dzieje się w ramach onirycznej poetyki snu, nic nie jest do przewidzenia, w tle słyszymy odgłosy nienastrojonego radia, skrzypienie drzwi i muzykę. Wszystkie te elementy pogrążają obecnych w atmosferze powolnego umierania. W spektaklu znów zastosowane zostały multimedia, charakterystyczny dla tego teatru środek przekazu. Dzięki wszechobecnym kamerom aktor pojawia się również na ekranie. Uzyskujemy postać widoczną w kilku przestrzeniach, która musi poradzić sobie z tym zwielokrotnieniem. Jako ludzie obcujący z takimi technologiami na co dzień, łatwiej rozumiemy przekaz, Warlikowski dzięki temu przybliża nam historie wszystkich postaci.

Bez fajerwerków

"(A)pollonia" była bez wątpienia spójniejszym traktatem o kwestii winy i ofiary, co nie oznacza, że bardziej wartościowym. Teraz otrzymujemy spektakl inny - pełen niespójności , szczelin i pęknięć, czujemy się w nim zagubieni. Jednak po wejściu nie ma już odwrotu, musimy zmierzyć się z tym teatrem i odpowiedzieć na męczące pytania, które zadaje. Droga przez "Koniec" jest duszna, ciasna i niewygodna, nikomu nie pasuje, ale Warlikowski nie chce się wcale podobać, on pragnie nas straszyć, ostrzegać i jednocześnie wrzucać na głęboką wodę. Najlepszym dowodem na trudność odbioru tego spektaklu, być może zbyt pogmatwanego i niejasnego, są głosy, które można było usłyszeć podczas przerwy: "no dobrze, ale ja nie przypominam sobie żeby w Procesie Kafki był jakiś Tony". I nie chcę tu kpić czy wartościować w jakikolwiek sposób widzów, pragnę raczej zatrzymać się przy pytaniu, na ile teatr Warlikowskiego jest przystępny i możliwy do przetrawienia? Bez wątpienia pozostawia w nas bolesne odciski i "syf", z którymi sami musimy się potem uporać, niektórzy jednak nie lubią się w teatrze "ubrudzić".

Raj utracony

Reżyser "Końca" nie musi więcej precyzować własnego języka teatralnego. Poszukiwanie estetycznego wyrazu schodzi na drugi plan, ponieważ Warlikowski ma już wypracowany do perfekcji swój charakterystyczny styl, który idealnie wtapia się w treść. Teraz artysta nastawiony jest głównie na grzebanie we własnym wnętrzu, na roztrząsanie swoich przemyśleń w odniesieniu do kondycji dzisiejszego człowieka. Tym razem zaryzykował wypowiedź bardzo osobistą, czym wystawił się na atak nie tylko ze strony krytyków, ale przede wszystkim widzów. Ponieważ następny, czterogodzinny, nie dla wszystkich zrozumiały, spektakl to tylko kolejne pole do negatywnych komentarzy.

Linearny rozwój zdarzeń, zastąpiony został kompozycją różnych scen, często zupełnie oderwanych i rozbijających strukturę danych tekstów. Warlikowskiego nie interesuje rozwój fabularny, ale doszukiwanie się prawdy, zdzieranie wierzchniej warstwy historii Tony'ego, Costello, czy Józefa K. Teatr ten nastawiony jest na niekończący się mechanizm konstrukcji i dekonstrukcji. Każda sytuacja buduje się i potem rozkłada na naszych oczach.

Warlikowski od zawsze uprawiał teatr fantazmatyczny. I tym razem przedstawia nam postacie uwikłane w swoje wyobrażenia o śmierci i życiu po niej, przez co dni ostateczne wywołują u nich lęk. Reżyser pozostawia bohaterów poza sferą codzienności, umiejscawia ich we własnych snach, a jednocześnie obserwuje zachowania ludzi w sytuacji granicznej. Pokazuje postacie bez tożsamości duszy, która zostaje uwięziona we własnej krzywdzie i w krzywdach wyrządzanych. Dlaczego odmawia się jej zbawienia? Gdzie jest wyczekiwany raj? Czy wszyscy spotkamy się po śmierci? Odpowiedzi nie padają ze sceny, a spektakl napawa raczej pesymizmem. Oby przykre wizje nie dotyczyły również teatru Warlikowskiego, czekamy na nowy początek. Być może jajka pojawiające się w dłoniach aktorów symbolizują jakieś odrodzenie, jest nadzieja, jest sens. Krzysztof Warlikowski rozpoczął już pracę nad nowym spektaklem, w którym wraca do Szekspira. Premiera za rok.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji