Artykuły

Siła fatalna

Diabli nadali rocznice. Zawsze przychodzą nie w porę. Sieją wokół siebie łany wzniosłego pustosłowia, męczą szkolną dziatwę (z maturzystami na czele), owocują krociami imprez dyktowanych kalendarzowym koniunkturalizmem. I właściwie nigdy nie wnoszą nic specjalnie istotnego. Nie sprawiają miłej satysfakcji, że oto, proszę, możemy pod rocznicowym pretekstem ze szczególną intensywnością poobcować z wielkim przodkiem jubilatem, który i na co dzień przecież żyje w naszych myślach jako partner, inspirator, wódz. Okazuje się, że ani na co dzień, ani od święta.

Na horyzoncie naszego życia artystycznego zachodzi właśnie słońce Adama Mickiewicza, którego dwusetną rocznicę urodzin obeszliśmy tak hucznie w zeszłym roku. Z drugiej strony nieboskłonu wschodzi zaś już jego odwieczny rywal ("atak się żegnają nie wrogi, lecz dwa, na słońcach swych przeciwnych - Bogi") Juliusz Słowacki. I widać, z daleka już widać, że będzie trudniej. Mickiewicza można było, by tak rzec, obejść wzruszeniem. Poddać się nostalgii "Pana Tadeusza", uśmiechnąć się nad egzaltacją "Ballad i romansów", ba, nawet dać się porwać płomiennym strofom "Dziadów" (tym łatwiej, w im większym stopniu odsączono je z narodowej martyrologii). Słowackiego nie zbędzie się już okolicznościową łezką. Ten twórca ekwilibrystycznie łączący ton wysokiego patosu z tnącym jak brzytwa sarkazmem, wpisujący swe dramaty w ledwie wyobrażalne kosmiczne wymiary, żądać będzie od swych rocznicowych czcicieli nade wszystko puszczenia w ruch szarych komórek, nadążania za tokiem dzieł myślą - nie zaś tylko emocjami.

Niemodne to wymagania. I wysokie - nie tylko dla teatru.

Karuzela z Samuelem

Od iluż to sezonów nie było na polskich scenach inscenizacji dramatu Juliusza Słowackiego, która zapadłaby w pamięć na lata! Czy nie od tamtego "Księdza Marka" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego ze Zbigniewem Zapasiewiczem w Dramatycznym w 1982 r.?! W ostatnim dziesięcioleciu sukcesów w potyczkach z dramaturgią tego autora nie notowały nawet tuzy: Jerzy Jarocki (choć dotkliwa ironia sielankowego finału "Snu srebrnego Salomei" do dziś tkwi mi w pamięci) i Gustaw Holoubek, Maciej Prus i Jan Englert. Od dawna też Słowacki nieomal nie pojawia się w repertuarach renomowanych scen. Owszem, szykowano już dlań afisz Narodowego; w końcu jednak miast "Samuela Zborowskiego" widnieje tam dziwaczne oświadczenie "Wybrałem dziś zaduszne święto". Tyle dobrego, że zmieniono tytuł. Nazwiska poety jako inspiratora przedsięwzięcia z afisza jednak nie wymazano - i doprawdy trudno sobie wyobrazić gorszy afront zrobiony jubilatowi na starcie.

A przecież nadzieje wiązane z tym spektaklem nie były bezpodstawne. Wolno było wierzyć, że groteskowa, pełna krwawych okropieństw i profetycznych wizji wyobraźnia poetycka Słowackiego znajdzie w teatrze uprawianym przez Janusza Wiśniewskiego celny ekwiwalent. W końcu "Balladyna" (niegdyś w poznańskim Nowym, potem w Teatrze Telewizji) była jednym z lepszych przedstawień tego twórcy, o którym przed dwudziestu laty było w naszym teatrze bardzo głośno, potem ciszej, w końcu zupełnie cicho. Ostatnio pracował (ponoć z sukcesem) na scenach niemieckich. Doprawdy Słowacki w Narodowym byłby dlań znakomitym powrotem, gdyby nie... Gdyby nie okazało się, że jedyne, co potrafi reżyser, to wciąż puszczać w ruch ten sam, co przed laty, niekończący się korowód ekspresjonistycznie zdeformowanych postaci. Już mniejsza, czy skradziony Kantorowi (jak chce część komentatorów); ważniejsze, że mechaniczny, obsesyjny, pretensjonalny i pusty, niby karuzela z miasteczka grozy napędzana katarynkowym rytmem Jerzego Satanowskiego. Olśniewająca plastycznie? Niewątpliwie - ale tylko, gdy widzi się ją pierwszy raz. Kto zna dawne panoptica Wiśniewskiego, doprawdy nie musi się już na plac Teatralny fatygować.

Bo nie jest wystarczającym powodem doczepienie do tej karuzeli - czysto mechaniczne - strof Słowackiego. Efekt jest właściwie żenujący. Michał Pawlicki tworzy etiudę obłędu starego Księcia, która to scena, im piękniejsza, tym ostrzej obnaża bezmyślność inscenizacyjnego kołowrotka. Zawieszona w próżni, pozbawiona motywacji i pointy, początku i końca, nie służy niczemu, jak perła sprowadzona do roli błyskotki. Niczemu nie służą też fragmenty wielkiego monologu Adwokata, co nos jak haczyk, łysą głowę i krogulcze ma paznokcie; nawet najbliżsi z trudem rozpoznają w nim Krzysztofa Kolbergera. A co tu ma czynić Samuel Mariusza Bonaszewskiego zmieniony w zombie? Przez zgiełk taniego jarmarku od czasu do czasu przebija się strzęp poetyckiego tekstu, przypadkowo nie zatupany do końca. Gdzie my właściwie jesteśmy?!

"Samuel Zborowski", ten nie skończony, fragmentaryczny, a przecież zapierający dech obraz zaświatowego sądu wielkich duchów: ducha buntowniczej anarchii i ducha ładu, z wielką porywającą mową Adwokata będącego wiecznym poprawiaczem boskiej konstrukcji - ten dramat historiozoficzno-kosmiczny jest jednym z największych wyzwań, postawionych przed polskim teatrem. Jest dyskursem o kształcie świata i sensie dziejów, nakreślonym z niebywałym rozmachem; niewiele podobnych dzieł zna światowa dramaturgia. Budzi respekt: od lat nikt nie próbował się z nim zmierzyć. Chciałoby się, żeby teatr zebrał się wreszcie na odwagę; koryfeusze naszej sceny, Krystian Lupa, Jerzy Grzegorzewski mają wszak wierną publiczność, gotową pójść za nimi w najbardziej ekstremalne myślowo rejony. Jeśli jednak "Samuel" ma służyć ledwie za przerywniki w odmóżdżonym tingel-tanglu - to może lepiej niech trochę poczeka na półce. Niezależnie od wszelkich rocznic.

Dla kogo czas żywota?

Sens dziejów... Czy ktoś w ogóle ma ochotę podobnym mędrkowaniem w teatrze się zajmować?

Jeśli nawet - to najwyżej tak, jak czyni to Waldemar Zawodziński w "Śnie srebrnym Salomei" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Jego spektakl zaczyna się ulubioną dziś (a irytującą do rozpuku) formalną zabawą samym teatrem. Maszyniści na naszych oczach podnoszą kurtynę, puszczają w ruch obrotówkę, aktorzy wchodzą w roboczych ubraniach. Powoli dramat, by tak rzec, nabiera ciała, układa się w obrazy. Niektóre rzadkiej piękności; nie darmo reżyser jest równocześnie scenografem. Proszę spojrzeć chociażby na to swoiste prosektorium uwznioślające ofiary opisanych w spektaklu rzezi. Z wyciągu zjeżdża Chrystus jakby na kawałku cudem ocalałej ikony, później zastępuje go katolicki krucyfiks. Te obrazy nie budują jednak sensów - ilustrują tylko. Potrzeba przesłania przypomina się reżyserowi dopiero w finale. I oto na pomostach ponad sceną pojawiają się rokokowe figurynki pokazujące sobie mapę Ukrainy. Kiwają głowami nad obszarem krwawych zdarzeń w takt "Pożegnania ojczyzny" Michała Kleofasa Ogińskiego...

Tyle tylko teatr ma do powiedzenia? Przecież w "Śnie..." najciekawsze jest to, co dzieje się w ludziach. Złość, zapiekłość, zaślepienie, głupota i narcyzm jednych - melancholijna, bezsilna autoironia drugich. Dopiero z tego kłębowiska szkicowanego przez Słowackiego bezlitośnie, acz bez uproszczeń, skomplikowaną kreską - wysnuwa się obraz ginącej krainy.

W łódzkim spektaklu nie znać troski odczytania złożoności sylwetek bohaterów dramatu: tekst jest monotonnie krzyczany, a od ironizowania, którym usiłują posługiwać się niektóre postacie - zęby bolą. Wspaniała relacja Pafnucego (świetny Andrzej Głoskowski) jest przykładem (nie pierwszym i nie ostatnim w tym przeglądzie) etiudy aktorskiej, nijak nie powiązanej z koncepcją inscenizacyjną, nie wplecionej w całość. Albowiem oskarżająca myśl Słowackiego o ludzkich wielkościach i małościach, o mechanizmach zbrodni i przemocy, o narodowej misji i narodowej zgubie nie jest tu tematem spektaklu! Jest tylko pretekstem do rozkręcenia widowiskowej formy.

Przygnębiające, jak współczesny teatr wikła się w drugoplanowe i mało istotne dygresje; jak konsekwentnie odwraca się od tego, co u Słowackiego zawsze było na pierwszym planie. Od siły fatalnej oskarżenia, od przenikliwych diagnoz, od prób trzeźwienia rodaków. Od demaskacji póz, narcyzmów, hipokryzji. Od oczyszczającej autorefleksji. Na opuszczone pole wedrzeć się może łatwo demagogia - choćby taka, jaką Teatrowi Polskiemu w Bielsku-Białej zafundował Grzegorz Królikiewicz. Jego "Anhelli" ma bardzo piękny, ujmujący skromnością, kształt sceniczny: biała materia jest wyrazistym znakiem Syberii, nagie gałęzie w rękach postaci - może rogami reniferów, a może tylko uogólniającym symbolem zimnej, nieprzyjaznej pustki. Ale opowieść o mikrospołeczności zesłańców nie kończy się, jak u autora, elegijnie. Dziarski husarz opanowuje scenę, skandując hasło "Jest czas żywota dla ludzi silnych" tak długo, aż z widowni odpowiedzą oklaski, a atmosfera zacznie dziwnie przypominać wiec.

Biedny jubilacie!!

Łowić myśl

Przed rokiem pisałem w tym miejscu o "romantyzmie na koniec wieku", omawiając sosnowieckiego "Kordiana" Zbigniewa Zasadnego (właśnie się dowiaduję, że ten, młody przecież, reżyser zmarł przed paroma tygodniami) i szczecińską "Balladynę" Anny Augustynowicz. Nie kryłem zastrzeżeń do obydwu przedstawień - aliści przynajmniej niosły one w sobie jakąś próbę wyrazistej interpretacji. Co wcale jest nie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Wciąż myślę nie najgorzej o tamtym "Kordianie", przy wszystkich jego pęknięciach i skłonnościach do kiczu - gdy przychodzi mi oglądać lubelską wersję tego dramatu autorstwa Marcela Kochańczyka. Czyli "Kordiana" porzniętego na sieczkę, oświetlonego musicalowym laserem, przemieszanego bez cienia konsekwencji i przewijanego przed oczami zdezorientowanego widza na obrotówce jak w szopce, obciążonego nadto tak poważnymi kiksami jak utożsamienie śpiewającego usypiające, szatańskie "pijcie wino" nieznajomego - z głosem autorskim. Wciąż twierdzę, że Anna Augustynowicz za swój uwspółcześniający pomysł na "Balladynę" zapłaciła zbyt gruby rachunek - ale z pewnością był on w sumie bardziej opłacalny niż na przykład pomysł Bartłomieja Wyszomirskiego w teatrze kieleckim. Samotny, skromny pokój, postać w kołnierzyku Słowackiego przy stole - i nagle pokój pęka, pojawia się baśniowy świat dramatu, utrzymany w poetyce ekspresjonistycznej: upiory ścigające swego autora. Co właściwie miałoby z tego wynikać dla interpretacji utworu? Co w tym koncepcie winno zainteresować widza, uruchomić jego wyobraźnię i emocję?

Diabli nadali rocznicę. Wszystko wskazuje na to, że przywołany z zaświatów Juliusz Słowacki rozwalcuje naszą kochaną scenę na placek. Im częściej w związku z jubileuszem pojawiać się będzie na scenie, tym lepiej będziemy widzieli czego już in gremio zdaje się nie umieć polski teatr. Nie umie mówić poetyckiego tekstu. Nie umie go interpretować inaczej niż formalnymi konceptami. Nie umie w trakcie analizy na próbach przełożyć interpretacji na konsekwentne działania aktorskie. Nie umie zadawać sobie pytania, co w klasycznym tekście może być dziś ważne, a co nie. Nie umie uczyć myśleć. Widzów, a i siebie też.

Czy znajdą się przykłady przeczące tym minorowym konstatacjom? Z dziurawej pamięci wyciągam dwa, nader różnego kalibru. Telewizyjny "Ksiądz Marek" Krzysztofa Nazara, barokowo rozpasane widowisko, acz przecież konsekwentnie wyinterpretowane, precyzyjnie służące obnażaniu wielkich ludzkich namiętności, szalonych, gorzkich i porażających, ze wspaniałymi rolami Daniela Olbrychskiego i Magdaleny Cieleckiej, które powinny w dziejach scenicznych Słowackiego zająć wysoką pozycję. A drugi przykład całkiem z innego porządku. Oto Witold Kopeć z lubelskiego Teatru im. Osterwy pod firmą prywatnego Teatru Studio przez nieomal sto minut opowiada młodym słuchaczom "Beniowskiego", wcielając się kolejno w rozmaite postacie. Rzecz jasna musiał nieco zredukować tekst, oczyścić go ze skomplikowanych dygresji, skoncentrować się na jednym tylko wątku fabularnym. Ale recytując (co nie bez znaczenia) bezbłędnie, doskonale przy tym wie, o czym opowiada, jaki świat maluje, do jakich wartości się odnosi. Łowi myśl klasyka - nie formalne preteksty. Uprawia szlachetną formę działalności edukacyjnej, skierowaną do przyszłych potencjalnych widzów, mogącą stanowić doskonałe wprowadzenie do...

A właśnie. Do czego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji