Artykuły

Wylał i zasnął

Żałuję, że nie umiem gwizdać i to w dodatku głośno, na palcach. Tym razem gwizdałbym już od początku przedstawienia, od otwarcia kurtyny. "Wybrałem dziś zaduszne święto" Janusza Wiśniewskiego na podstawie "Samuela Zborowskiego" domaga się wygwizdania i na gwizdy jedynie zasługuje.

Przede wszystkim dlatego, że w całości jest, jak to się dziś mówi, zapożyczone, albo nieoryginalne, albo postmodernistyczne, czyli przetworzone. Od razu zastrzegam, że z postmodernizmem nie ma nic wspólnego, niezależnie od tego, czy postmodernizm lubimy czy nie, chociaż realizuje zasadę "wszystko dozwolone", rozumianą przez reżysera z iście ułańską fantazją, wyrażającą się w powiedzeniu "hulaj dusza, piekła nie ma". Nie ma też nic wspólnego z przetworzeniem, jest po prostu ukradzione. Przede wszystkim Kantorowi. Aż mi skóra cierpnie, kiedy słyszę usprawiedliwienia czy egzegezy wiśniewszczyzny głoszące, że Kantor jest już elementem tradycji i można z niego korzystać dowolnie. Owszem, Kantor jest elementem tradycji i historii teatru, ale robienie nędznego naśladownictwa jego przedstawień (nędznego, bo pozbawionego myśli, która wiodła do wzruszenia) jest w najlepszym wypadku działaniem epigońskim, a w najgorszym fałszerstwem.

Najpierw na scenę przed kurtynę, w światło punktowe wychodzi Charon we fraku i wysokim cylindrze lamowanym srebrnym brokatem. Rozpoczyna się zaproszenie do kostnicznej przestrzeni dramatu. Kurtyna otwiera się i co widać? "Wielopole, Wielopole" pomieszane z "Umarłą klasą". Cały ensemble Kantorowskich postaci stłoczonych na środku sceny. "Zmarły człowiecze, ciebie tu witamy". Jest śmierć, są panny młode i stare damy w czerni, są żołnierze i zagubieni dżentelmeni w melonikach. Są krzyże i Kantorowskie parady. Nawet inkantacje przypominające przedstawienia mistrza, charakterystyczna echolalia dręcząca niektóre postacie. A na dodatek wszystko to zupełnie niczemu nie służy poza budowaniem stimmungu panopticum, takiego parnego jak kilkanaście lat temu, kiedy Wiśniewski święcił swoje największe triumfy, pokazując "Panopticum a la Madame Tussaud" i "Koniec Europy".

Już wtedy zarzucano Wiśniewskiemu plagiat, sam Kantor wrzeszczał, że Wiśniewski wszystko mu ukradł i wymyślał mu od złodziei. Wtedy jednak spektakle Wiśniewskiego były nową, oryginalną fermą teatru autorskiego i podobieństwo z Kantorem było jedynie powierzchowne. Dwa panoptica działały na odmiennych zasadach. Teraz Wiśniewski samobójczo wycofał się na pozycję straconą, zajął się kopiowaniem, przepisywaniem i przerysowywaniem. Może kiedyś zrobi w teatrze dokładną replikę spektaklu Kantora i podpisze go własnym nazwiskiem? Czy wtedy będzie plagiatorem, czy artystą postmodernistycznym? Jeśli chodzi o dialog głosami nieżyjących twórców, to wolę już to, co Natalia Kukulska robi z głosem swojej nieżyjącej matki niż to, co Wiśniewski uczynił z językiem teatralnym Kantora.

Kantor zresztą nie jest jedynym "źródłem inspiracji" dla Wiśniewskiego i konia z rzędem temu, kto objaśni mi celowość innych zapożyczeń. Dlaczego Lucyfer (Krzysztof Kolberger) wygląda jak wampir Nosferatu, dlaczego Samuel Zborowski (Mariusz Bonaszewski) przypomina Frankensteina? Dlaczego scenografia - pusty ołtarz zbity z desek, jeszcze nie wypełniony figurami świętych i scenami z ich życia, o którego skrzydła oparto drabiny pomocne potem oprawcom Chrystusa - dryfuje gdzieś w stronę Gardzienic i teatru, w którym Bóg nie jest jeszcze gotowy, tworzy się w czasie spektaklu, często na sposób bluźnierczy? Skoro jednak nic nie ma tu swojego uzasadnienia, to czemu akurat zapożyczenia miałyby je posiadać?

Kiedy katarynka zostaje wprawiona w ruch, aktorzy pomykają po scenie jak marionetki na sznurkach, sprawnie, w rytm głośnej, nieskomplikowanej muzyki Jerzego Satanowskiego. Wzajemnie się przekrzykują i chyba nie mają pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ich zadanie polega bowiem nie na tworzeniu postaci, ale na tym, by na czas przebiec przez scenę i wyrzucić z siebie kilka oderwanych zdań. Postacie mające większe partie tekstu - przede wszystkim Zborowski i Lucyfer - tworzą własny teatr w teatrze, to znaczy kiedy przychodzi na nich kolej, recytują swoje monologi, starając się wydobyć z nich jakikolwiek sens siłą recytatorskich emocji i umiejętności. Przyznaję, że umiejętności recytatorskie Kolbergera są bardzo wysokie, tyle tylko, że niespecjalnie przydają się Wiśniewskiemu. Właściwie zawadzają, bo zatrzymują katarynkę, tak jakby ktoś wsadził pręt w tandetny mechanizm i uniemożliwiał radosne obcowanie z bezmyślnością.

Powiedziałem, że będę gwizdał i gwiżdżę. Dlaczego, do licha, "Samuel Zborowski"? Czy teatr Wiśniewskiego jest dobrym narzędziem do interpretowania mistycznej frenezji romantycznej? Czy katarynka nadaje się do wygrywania ekstremalnie trudnej muzyki? Czy nie Prościej było wziąć na warsztat "Lokomotywę" Tuwima? Też napędziłaby rytmiczni galopy aktorskie i pewnie nie byłoby się czego czepiać. A teraz jest, bo "Zborowski" to nie byle co, wymaga namysłu wielkiego i ciężkiej pracy interpretacyjnej. Tymczasem spektakl Wiśniewskiego jest efekciarskim zlepkiem udowadniającym Słowackiemu, że napisał dużo gorsze niż Mickiewicz "Dziady", a widowni pokazującym niezrozumiałą historię zbawienia i potępienia dziejącą się w Dzień Zaduszny. Spektakl właściwie nie ma nic wspólnego z tekstem Słowackiego i jego ideami genezyjskimi, ani też z głównym wątkiem sztuki, czyli pośmiertnym sądem, na który Zborowski porwał kanclerza Zamoyskiego. Wygląda na to, że reżyser założył, iż okres mistyczny Słowackiego to czas bełkotu i dlatego nie mógł inaczej poprowadzić swojego spektaklu. Zrobił przedstawienie bełkotliwe. Jedynie symultaniczny obraz Męki Pańskiej i postać Matki Boskiej w niebieskiej sukience w złote lilie i koronie na głowie warte są w tym przedsięwzięciu uwagi i frapują plastyczną urodą. Niewiele to jak na dwugodzinny spektakl.

Jerzy Grzegorzewski postanowił przypomnieć w swoim teatrze minione zjawiska teatralne, dawnych bohaterów, których chwała przeminęła. Pewnie w nadziei, że uda się jeszcze rozdmuchać popiół i wydobyć z niego jasny płomień sztuki. Niestety, coraz wyraźniej widać, że pomysł ten przypomina właśnie zaduszne święto, a opus Wiśniewskiego jest chyba kulminacją muzealnej klapy. Jedynie spektakle Grzegorzewskiego posuwają rozwój duchowy teatru. Reszta zaleniwia. A zaleniwienie to grzech najcięższy. Chrystus w "Samuelu Zborowskim" nie kończy sentencji wyroku: "Kto ducha swego wyleje i zaśnie, ten jest....". Wiśniewski wylał i zasnął. Została irytująca i niestrawna wiśniewszczyzna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji