Artykuły

Krum to ja

"Krum" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Koprodukcja TR Warszawa i Starego Teatru w Krakowie. Recenzja Piotra Gruszczyńskiego w Tygodniku Powszechnym.

Krum to po hebrajsku kożuch na mleku. Krum to prawie czterdziestoletni mężczyzna powracający z zagranicy do Tel Awiwu, do peryferyjnej dzielnicy dzieciństwa. "Krum" to przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego o doświadczeniu smugi cienia, utraty młodzieńczej nieśmiertelności, złudzeń i miłości.

"Mamo, nie udało mi się za granicą. Nie jestem bogaty. Nie jestem szczęśliwy. Nie posunąłem się ani o krok, nie bawiłem się, nie ożeniłem, nie zaręczyłem się, nikogo nie poznałem. Niczego nie kupiłem i niczego nie przywiozłem. W walizce mam tylko brudną bieliznę i kosmetyki". Pierwsze słowa Kruma wprowadzają od razu w sam środek doświadczenia życiowej klęski. Nieważne, czy Krum rzeczywiście powraca z podróży, czy może tylko zatrzymuje się w swojej wędrówce i zaczyna wsteczną pracę pamięci.

Dla pięknej sztuki Hanocha Levina, napisanej w 1975 roku, najbardziej oczywiste jest skojarzenie z Czechowem. Levin unika uczuć i sytuacji ekstremalnych. Opisuje zdarzenia codzienne, właściwie banalne. Nie przerysowuje ich, nie brutalizuje ani nie lukruje. Zwykli ludzie, żyjący w przeciętnym, prowincjonalnym miejscu. Ich życie jest mieszaniną śmieszności i tragiczności. Nawet największe klęski mają w sobie odcień komiczny. Pewnie Levin myślał o "Krumie" podobnie jak Czechow o swoich dramatach: komedie. Idealna równowaga śmiesznego i smutnego, wzniosłego i niskiego, komicznego i tragicznego, całkowicie ludzka, mało dramatyczna i literacko mało efektowna.

Myślę, że gdyby Czechow pisał swoje dramaty współcześnie, wyglądałyby jak sztuka Levina. Trochę więcej słów, to samo poczucie życiowej klęski bohaterów, brak miłości, wzajemne mijanie się, równoległość torów życiowych, niespełnienie, zagadana pustka. Bohaterowie "Wujaszka Wani" czuliby się tu jak u siebie. Powrót Kruma katalizuje wypadki tak jak przyjazd Sieriebriakowa, relacja Krum-Tugati da się łatwo odnieść do układu Wojnicki-Astrow. Paralele można mnożyć, ale nie chodzi o to, by udowadniać literacką erudycję Levina czy jego zakorzenienie w tradycji dramatu europejskiego (można by też sięgnąć po Ibsenowskiego "Peer Gynta", wskazując podobny podtekst potrzeby fantazjowania życia i relacji z matką), ale o pokazanie rangi literackiej tekstu. Czysta egzystencja. Nic banalnego i czysty banał.

Stukot czarnej płyty, która się skończyła, ale nadal kręci się, bo nie ma kto zdjąć igły, powraca w przedstawieniu wielokrotnie. Nieomal niesłyszalny, podprogowy, znakomicie komentuje sytuację Kruma. To jest końcówka i trzeba się spieszyć żyć, choć nie wiadomo po co, skoro wszystko za nami. Krum znajduje powód dla swojego życia. Chce pisać powieść, ale to pisanie należy do niemożliwych, prawie jak u Bernharda. Tyle że tam nie sposób ogarnąć treści, a tutaj trzeba by zapisać pustkę.

***

Przedstawienie zaczyna się od końca. Na wielkim białym ekranie wiszącym nad sceną pojawia się napis: "Twoja matka umarła dwie godziny temu" (żywioł epicki chyba po raz pierwszy wdziera się w tkankę spektaklu Warlikowskiego). Po nim pojawia się sfilmowany Krum (Jacek Poniedziałek) z wstrząsającym monologiem po śmierci matki, który kończy oryginalny tekst Levina: "Nie jestem gotów na ten rodzaj płaczu. (...) Później". Krum zamknięty w klozecie ukrywa twarz w dłoniach, próbuje poradzić sobie z własną rozpaczą. Chce płakać, ale nie może.

To zresztą nie tylko jego kłopot. Bohaterowie tego przedstawienia nie potrafią płakać. Tugati (Redbad Klynstra) także chciałby się rozpłakać. Prosi nieżyczliwych sąsiadów: Felicję i Dulcego (Anna Radwan, Zygmunt Malanowicz), by puścili jakąś smutną melodię, która pomoże mu rozluźnić przeponę, higienicznie oczyścić się, osiągnąć stan, którego nie daje gimnastyka, dla której zresztą Tugati nie potrafi ustalić najlepszej pory i zadręcza wszystkich dylematem: rano czy wieczorem.

Krum wchodzi na scenę w czarnym garniturze, kowbojskich butach, kowbojskim krawacie i czarnym kowbojskim kapeluszu. Ciągnie walizkę. Wrócił. Może z Ameryki? Jesteśmy na lotnisku. Przestrzeń scenografii Małgorzaty Szczęśniak idealnie podlega wirtualnym transformacjom. Scena przypomina lekko zaniedbaną świetlicę z parą wahadłowych drzwi w głębi, zużytą podłogą, starymi kinowymi fotelami obitymi metalicznobłękitną dermą, okrągłym stołem i wersalkami w pięknych odcieniach turkusu, fioletu i czerwieni. Są jeszcze okna po bokach, jak gdyby witryny, a może okna kabin operatora kinowego.

Na powitanie Kruma wychodzi Matka (Stanisława Celińska). W czarnej ażurowej sukience, ze skromnie upiętymi włosami, w czarnych czółenkach wciśniętych na opuchnięte i zmęczone nogi. Zawieszone nad sceną wentylatory zaczynają się nierówno kręcić, tnąc światło. Teraz są pewnie śmigłami samolotu. Już przy pierwszym spotkaniu Kruma z Matką pojawia się pomieszanie dwóch skrajnych emocji: tkliwej radosnej czułości i matczynej agresji. Czeka też na Kruma hipochondryczny Tugati z przerzedzonymi długimi włosami, w rozciągniętym swetrze z brązowej włóczki w gwiaździste wzory, w kraciastych spodniach, zachowuje się na granicy normy, rozchwiany i nieobecny, jest freakiem.

Stukot płyty staje się rytmem wyznaczającym ostry taneczny kawałek. Wpada Truda (Maja Ostaszewska) w włóczkowej krótkiej sukience ledwo osłaniającej jej ponętne ciało i Taktyk (Marek Kalita) w niemodnym garniturze, krawacie i dużych okularach zniekształcających twarz. W tym spektaklu każda postać zostaje mocno scharakteryzowana, jak na komedię przystało. Jednoznaczne kostiumy, niezbyt pociągające fryzury peruk, mocne makijaże. Tańczą. Truda zmysłowo, Taktyk żałośnie. Krum dołącza się do groteskowego tańca i już za chwilę zabiera Trudę pokornemu Taktykowi, by w bocznym pomieszczeniu, za szybą, uwodzić ją jak dawniej, przed wyjazdem, nadal bez konsekwencji.

Potem do tej amorficznej przestrzeni wkracza Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik). Czarnowłosa, z ciemnymi cieniami wokół oczu, w czarnej obcisłej sukience z lateksu w stylu sadomaso. Paląc papierosa, popijając alkohol i chwiejąc się lekko, wygłasza monolog, w którym sama siebie opisuje, oceniając swoją własną kondycję jako "wesołą". Dupa jest samotna, Truda ma wielką d... Każda ma swój problem. Ich rozmowa płynie powoli nasycając przestrzeń śmiechem i czarną rozpaczą.

Od samego początku wątki i akcje prowadzone są równolegle. Panuje dziwnie duszna atmosfera. Na ekranie pojawiają się filmowe impresje z ulic nocnego Tel Awiwu. Nadchodzi noc. Trzy rozłożone wersalki stoją bardzo blisko siebie. Na pierwszej leży Matka, która rozmawia z Krumem popijającym whisky w głębi przy stole. Matka licytuje się z Krumem, kto tu jest stary i umrze pierwszy. Na drugiej Dupa i Tugati odbywają pierwszą randkę. Tugati dowiaduje się, że jest malowniczy, co zaskakująco pozytywnie określa jego bezbarwną egzystencję. Na trzeciej Truda i Taktyk. Truda naciera pośladki kremem, Taktyk nieporuszenie stoi przy niej gotowy do usług.

W wyniku awantury Krum postanawia ożenić się z Trudą na złość Matce. Upokarzające oświadczyny zostają przyjęte. Zanim dojdzie do wesel, spotkamy jeszcze Cicę (Danuta Stenka) i jej włoskiego playboya Bertolda (Adam Nawojczyk). Przychodzą pogratulować zaręczonym parom. Siadają tyłem do widzów na kanapie. Ich powiększone twarze widać na ekranie. Wyglądają jak z Bollywood. Cica, piękna jak lalka, nie przestaje się uśmiechać; zajęta jedynie sobą wypowiada same frazesy. Bertoldo roznamiętniony, próbuje się do niej dobierać. To jedna z bardziej brawurowych scen w spektaklu.

Po niej narzeczeni idą do kina. Cała przestrzeń zostaje osłonięta połyskującymi granatowymi kotarami (pamiętacie kurtynę z "Blue Velvet"?). Z góry zjeżdża lustrzana kula. Jej refleksy i hipnotyczna muzyka zastępują najbardziej wyszukane obrazy. Krum wygłasza pochwałę kina, kluczowy monolog fantasty niepogodzonego z koniecznością życia na co dzień. "Operatorze, zgaś światło na widowni, żebyśmy się nie widzieli. (...) Pokaż nam jakiś fascynujący film. Pogodny i jasny, o pięknych szczęśliwych, dobrze ubranych ludziach i ładnych nagich kobietach. (...) W ciemności będziemy patrzeć na światło. Przez dwie godziny skąpiemy w nim swoje smutki i niegodziwości naszej egzystencji. Wyobrazimy sobie, że to my jesteśmy piękni".

Potem dwa wesela i jeden pogrzeb. Wesela ekspresowe, bo Tugati okazuje się śmiertelnie chory, a Truda traci Kruma, odurzonego urodą niedostępnej Cicy pływającej w basenie w Hiltonie i wychodzi za Taktyka. Niezadowoleni i nienasyceni pieczeniarze Felicja i Dulce określają wesela jako stypę. Nawet ich gruboskórna natura wyczuwa tężejący niepokój i coraz głębszy cień rzucany przez śmierć. Spektakl coraz mniej śmieszy. Rzeczywistość traci pewność siebie. Coraz bardziej spowolniona muzyka sugeruje deliryczność świata, z którym obcujemy.

Pojawia się Lekarz (Miron Hakenbeck) zimno rozprawiający o medycynie, chłodny, mówiący z obcym akcentem, od razu widać, że przybył z innego świata, tego, w którym nie ma złudzeń. Bohaterowie na proscenium komicznie wypinają tyłki prosząc o szczepionkę na szczęście. Ale Lekarz nie wchodzi w sentymentalny kicz, w którym usiłują pławić się bohaterowie. Medycyna jest zimną królową, nie ma uszczęśliwiać, ma leczyć, co, jak wiadomo, jest zwykle niemożliwe.

Kiedy Tugati pożegna się ze światem, z którym się nie chce żegnać, patrząc na ostatni zachód słońca nad morzem, na który nie chce patrzeć, nastąpi scena zatytułowana "Otępienie". Trzech mężczyzn siedzi wokół okrągłego stołu trzymając na nim nogi: Krum, Tugati i Lekarz-Grabarz. Piją szampana i prowadzą z pozoru beztroską konwersację, jakby życie miało trwać wiecznie. Tugati umiera: "Jak umrę, stracę to wszystko". Krum odpowiada: "Nic nie stracisz". I jedyną osobą, która nie wierzy w jego zapewnienie, jest Tugati. Opuszczony przez Dupę, nie doczekał się umierania z płaczącą kobietą w pokoju. Jedyną nadzieją jest otępienie.

Na stypę po Tugatim Truda i Taktyk przynoszą w kolorowym nosidełku swoje maleńkie dziecko. Truda bezceremonialnie stawia nosidełko na stole, przesuwając na bok białą urnę z prochami Tugatiego. Trudno o bardziej radykalny i okrutny gest. Przewija dziecko, jednocześnie naśladując jego płacz. Krum przemawia wzruszony, wspominając przyjaciela, ale jego słowa znowu nie mogą wyrwać się poza frazesy. W końcu, spełniając ostatnią wolę zmarłego, wysypuje prochy i wszyscy zdmuchują je ze stołu. Tylko Matka Kruma stoi w głębi nieruchoma. Jej surowa twarz mówi, że zdecydowała się umrzeć.

Rozdmuchiwanie prochów jest aktem przekroczenia, naruszenia tabu śmierci w teatrze. Ciemny pył osiada na widzach. Teatralność oddaje przestrzeń realności. Dodana przez Warlikowskiego scena miesza gwałtowne wzruszenie, uderzenie smutku i uśmiech pogodzenia ze śmiercią w sposób nieprawdopodobnie silny. Cała banalność egzystencji nabiera wymiaru metafizycznego. Teraz Szkita (Paweł Kruszelnicki) postanawia wyjechać. Niespodziewanie Krum staje w obronie wspólnoty, którą pogardzał, wyjazd Szkity uznaje za niegodziwą nielojalność: "Kim ty jesteś, żeby nas tak opuszczać?".

Już prawie wszystko wybrzmiało. Krum zasiada w ciemności do laptopa. Zaczyna pisać powieść. W zupełnej ciemności, oświetlony tylko poświatą ekranu. W górze, za kinowym ekranem majaczą lirycznie gwiazdy. Matka domaga się wnuka. Kolejna kłótnia. Matka wychodzi rzucając niespodziewanie na odchodnym ciężkie słowo: "morderca".

Jeszcze rozmowa z Cicą. Ta nie zmieniła się ani trochę. Nie przeszła żadnej przemiany, dryfuje po powierzchni rozdając uroki własnego ciała. Pora wrócić do początku, czyli dojść do końca. Na scenie pojawia się Taktyk w wyzywającym stroju transwestyty. Uległość wobec Trudy i pogarda dla siebie wyprowadziły go na ten szlak. Taktyk lamentując nad nieudanym życiem informuje Kruma: "Twoja matka umarła dwie godziny temu". Krum przytula się do jego nóg. Taktyk śpiewa żałosną pieśń znaną z filmu Almodovara "W ciemnościach".

***

Krum liczył na to, że jego powieść napisze się sama. Nie napisała się. Jego płyta się zgrała. Poległa nawet twierdza najpotężniejsza - Matka. Jego życie nie stało się przypowieścią. Nie wiadomo, czy będzie trwało dalej, tocząc się na jałowym biegu samotności, czy Krum zakończy je sam. Bez gwałtownych zdarzeń, niespodziewanych wypadków wszystko się rozlazło. Samo. Tak jak w życiu.

Spektakl Warlikowskiego jest doskonały pod każdym względem. Piękny, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, uwodzący i hipnotyczny, słodki jak trucizna, która po połknięciu nie daje szansy na antidotum, nie przewiduje szczepionki na szczęście. To nowy teatr Warlikowskiego, któremu do tej pory obce zdawały się małe ludzkie sprawy i żywioł komiczny. Wyważenie elementów komicznych i smutnych, bo tragicznych w tekście ani w spektaklu właściwie nie ma, tworzy smutną komedię. A zarazem wielką opowieść o świecie pozbawionym wielkich narracji. Nowy jest też w tym teatrze ton sentymentalny, w pełni kontrolowany. To on stanowi działanie anestezjologiczne pozwalające przetrwać. Ale nie ratujące przed melancholią, czyli chorobą na rozpacz.

Mistrzostwo i zgranie aktorów można przyrównać do tego, z którym mieliśmy do czynienia w "Oczyszczonych". Ale także w nim można dostrzec coś nowego: aktorzy tworzą postacie oddając im jak zawsze wszystko, co posiadają, jednocześnie jednak pozwalają postaciom zapanować nad sobą. Efekt jest taki, że widzowie niemal natychmiast zaczynają się identyfikować z bohaterami.

Ze smutku i śmiechu "Kruma" wytrąca się czyste piękno. Piękno smutku dostrzeżone przez dojrzałego mężczyznę, w którym gasną młodzieńcze płomienie, zostaje blask zachodzącego słońca. Dostrzeżone przez Kruma, grających w spektaklu aktorów, reżysera. Żadnych wielkich zdarzeń nie przewidziano. "Nie ma dla ciebie więcej zabawek na tym świecie" - powtarza Krumowi Matka. Nie ma życia gdzie indziej, tak jak nie ma go tutaj. Nawet magiczny Hilton jest pustką. Nadzieją, poza otępieniem, może być wspólnota. I jest. Nie tylko ta, która trwa w świecie "Kruma", ale także ta, która rodzi się w tym teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji