Artykuły

Niegroźny Zły

"Zły" w reż. Jana Buchwalda w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Paweł Sztarbowski w Metrze.

Dyrektor Teatru Powszechnego, Jan Buchwald, postanowił zmierzyć się ze "Złym". Co tu dużo mówić - dobry ten spektakl nie wyszedł.

Kultowa powieść Leopolda Tyrmanda, wydana w grudniu 1955 roku, dla wielu pokoleń stała się czymś w rodzaju nieoficjalnego mitu założycielskiego odbudowującej się Warszawy. Po latach traktowano ją jako jedną z zapowiedzi "odwilży". Po co dziś wracać do tej powieści? Spektakl Teatru Powszechnego nie daje na to żadnej odpowiedzi. Tym bardziej nie daje jej adaptacja Wojciecha Tomczyka, która jest właściwie streszczeniem akcji i prowadzi równolegle wątek kryminalny i romansowy. W scenach kryminalnych oglądamy historię szajki koników pod wodzą Merynosa (Dariusz Siastacz), która próbuje zbić fortunę na nielegalnym handlu biletami na mecz Polska-Węgry. Na ich drodze staje Zły (Grzegorz Falkowski), który samotnie walczy o porządek i sprawiedliwość społeczną. Wpleciony w to zostaje wątek romansu lekarza (Piotr Ligienza) ze śliczną pracownicą Muzeum Narodowego (Paulina Chruściel). Widzowi pozostaje jedynie mozolne śledzenie, scena po scenie, rozwijających się wypadków.

Dziwne miny w dekoracjach

Wszystkiemu towarzyszy totalne poplątanie z pomieszaniem. Bo niby mamy niemal serialowe prowadzenie aktorów i naiwne przeżywanie psychologicznych zawiłości, którego nie powstydziłaby się grupa objazdowa z Pcimia, zaś za chwilę w scenach walk elementy, które formalnie nawiązują raczej do komiksu, a wszystko to przerywane scenami taneczno-śpiewanymi rodem z musicalu, wprowadzonymi chyba tylko po to, by w tym czasie mogło dojść do zmiany dekoracji. Zresztą zdaje się, że to właśnie pracownicy techniczni wykonali w tym spektaklu najtęższą robotę, bo kolejne biurka, lampy, szezlongi, bufety, stoliki, a nawet drzwi osadzone w futrynie wjeżdżały i zjeżdżały z obrotowej sceny bezbłędnie, pozwalając nawet najgłupszemu widzowi, ułożyć sobie w głowie miejsca akcji i wszystkie wątki, a aktorom nie pomylić scen. Bo to właśnie aktorzy zawodzą w spektaklu najbardziej. Ten dobry przecież zespół przez trzy godziny popisuje się jedynie zestawem gotowych chwytów i min.

Gdzie podział się Tyrmand, gdzie jest Warszawa

Miałkość adaptacji, nieudolna reżyseria i momentami amatorskie aktorstwo byłyby jednak grzechami do wybaczenia. To tylko narzędzia. Jednak w książce Leopolda Tyrmanda, który przecież pracował jako dziennikarz, zawarta jest trafna obserwacja dotycząca miasta odbudowującego się z gruzów, marzeń zwykłych ludzi o normalnym życiu, kwitnącej korupcji i wszechogarniającym brudzie i niebezpieczeństwie potęgowanym włóczącymi się bandami małolatów. I nie do wybaczenia jest sprowadzenie tej analizy społecznej do musicalowo-romansowej sielanki czy radosnej opowieści z życia opryszków, przerywanej rzewnymi piosenkami śpiewanymi przez Karolinę Porcari, która czasem ubrana w sukienkę z epoki, to znów w opięte dżinsy ma niby łączyć czas historyczny i dzisiejszy. Podobnym odniesieniem do współczesnego świata jest świetnie wykonany komiks, który od czasu do czasu, bez większego uzasadnienia, pojawia się jako videoprojekcja.

Doprawdy, nie trzeba być zapalonym historykiem czy świadkiem tych czasów, by wiedzieć, że wczesny PRL to niekoniecznie czas niewinnych, łotrzykowskich przygód i płomiennych romansów. I tego przekłamania nie przekreśli nawet przedostatnia, najlepsza w całym spektaklu scena, w której grupa niegdysiejszych bandziorów siedzi przed laptopem i działając w białych rękawiczkach, ustawia kolejny mecz. Bo w tym miejscu spektakl Buchwalda powinien się zaczynać, a nie kończyć. Tylko w ten sposób możliwe byłoby wyjście poza kilka banalnych spostrzeżeń i odejście od upraszczającej przeszłość nostalgii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji