Artykuły

Trochę Mozarta, dużo krzyku

Jak nic, tegoroczne lato przyjdzie nam spędzić w teatrach. Zespoły z Trójmiasta posiłkując się na dodatek teatrami z Polski, uparły się, abyśmy podczas tych wakacji nadrobili wszystkie zaległości z kończącego się sezonu i zdążyli jeszcze jak najkorzystniej zapisać się w statystykach. Wystarczy zaliczyć nowości ostatnich trzech miesięcy.

Nie trzeba nawet po kilka razy wybierać się na "Skrzypka na dachu". No, bo proszę bardzo: "Park" i "Jesienne manewry", "Ludzie cesarza" w "Wybrzeżu", "Kapelusz pełen deszczu" w Dramatycznym, "Jesus Christ Superstar" w Muzycznym, "Zmierzch" i "Romanca" z Torunia, "Się kochamy" z Warszawy, "Kandyd" z Wrocławia. Możliwe, że coś pominęłam, choć dla statystycznego Polaka to już i tak o wiele za dużo. Ale jeśli komuś mało - za pięć dni będzie premiera "Ślubów panieńskich" na Scenie Kameralnej w Sopocie.

WCZORAJ kolejną premierą uraczył nas Teatr Muzyczny. Tym razem kameralnie, bez odblaskowej reklamy, tłumu statystów i na Malej Scenie. Dla równowagi, po wstrząsających nowościach lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, sięgnięto po rzecz sprzed lat dwustu i po Mozarta, w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza.

Jednoaktowa komedyjka "Dyrektor teatru" pióra Gottlieba Stephanie - autora tekstu "Uprowadzenie z Seraju" powstała na zamówienie cesarskie z okazji dworskiego przyjęcia w roku 1786. Muzyka Mozarta składa się z uwertury, dwóch arii sopranowych i dwóch małych zespołów. "Dyrektor teatru" to pierwsze zamówienie, które Mozart otrzymał ze strony wiedeńskiego dworu. Wkrótce po "Dyrektorze" Mozart wystąpił ze swymi trzema wielkimi operami włoskimi: "Wesele Figara", "Don Juan", "Cosi fan tutte".

Na razie jest "Dyrektor teatru" i jego perypetie po otrzymaniu koncesji. Dobiera trupę aktorów - radzą mu wystawiać sztuki atrakcyjne, aby teatr nie popadł w kłopoty finansowe. Bardzo słuszna rada. Już dwieście lat temu wiedziano o tym. Sponsor jest i owszem, ale pod warunkiem, że dyrektor Frank zaangażuje jedną panią, która zresztą się do tego nadaje. Przybywają także śpiewacy. Pani Herz śpiewa arię "Rozstania chwila bliska", pani Silberklang rondo "Mój młodzieńcze".

Teatr może wystawić wszystko, pozostaje kwestia gaży. (Teraz tych problemów nie ma). Każda ze śpiewaczek uważa się za primadonnę, wybucha więc gwałtowna sprzeczka. W końcowym ensamblu panuje znów zgoda, teatr może rozpocząć przedstawienia. Tyle libretto.

W przekładzie, a właściwie przeróbce Joanny Kulmowej ten błahy tekst został rozpisany na sześć postaci. Ostał się dyrektor Frank (Cezary Szewczyk), dwie gwiazdy: panna Rossignol (Ewa Kamińska-Kolasa) i panna Nachtigall (Grażyna Drejska-Wiśniewska). A na dodatek Buff (Cezary Poks), Tajny Radca czyli książę (Tomasz j Fogiel) oraz Minna (Magdalena Woźniak). Ta szóstka robi co może, a nawet trochę więcej, aby na scenie coś się działo. Jest więc dużo biegania, pokrzykiwania, stukania, chichotów, W tym wszystkim - niewiele muzyki i dwa dobre głosy. Ewa Kamińska-Kolasa oraz Grażyna Drejska-Wiśniewska zrobiły wiele, aby w tym ogólnym zamęcie pozostało coś z Mozarta. I udało im się, choć nie do końca. Obie dysponują dobrymi głosami i swoje partie śpiewane wykonały niemal bezbłędnie. Piszę, niemal, bo i im zdarzyły się niewielkie potknięcia - najzupełniej strawne na tle tego, co "śpiewali" panowie. Szczerze mówiąc, lepiej by się stało, gdyby jednak nie śpiewali, szczególnie bez wyraźnie podciągającego ich towarzystwa pań.

BŁAHA treść, mniej ważna, gdy z podkładem muzycznym, ma w tym przedstawieniu ambicję bycia czymś więcej niż tylko łącznikiem między ariami i ensamblami. Niepotrzebnie. Co prawda publiczność bawi się wykrzykiwanymi przez aktorów tyradami, przeplatanymi słowami włoskimi, ale chyba tylko dlatego, że przyszła do Muzycznego ze szczerą chęcią doznania czegoś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Od początku udaje więc, że cieszy ją bieganina sześciu młodzieńców odzianych w czarne trykoty, z pończochami na głowach, którzy, ku uciesze tejże publiczności, jak mniemam, świecą jej po oczach potężnymi latarkami. Mnie to nie bawi. Nie lubię. Uważam też, że beztroska zabawa nie musi być głupia. Nie musi zasadzać się na potrącaniu, popychaniu, poszczypywaniu pań w biusty. Ale mogę się przecież mylić.

Podobała mi się natomiast i to bardzo scenografia Jadwigi Pożakowskiej. Kawałek białego płótna, wystylizowany parawan i dwie skrzynie (wszystko białe) są znakomitym tłem dla szalenie barwnych i dowcipnych kostiumów. Nawet zarzucony w pewnej chwili na parawan wielki srebrzysty kapelusz zaczyna "grać", stanowiąc uroczy akcent. Świetnie wyglądają wszystkie trzy panie - różowa i zielona primadonny oraz niebieska Minna. Frank, przypominający charakteryzacją (i typem urody) Mozarta z filmu "Amadeusz" Milosa Formana wygląda także na piątkę. Aż żal, że scenka jest tak mała i prześliczne kostiumy nie mogą zostać właściwie wyeksponowane, tracąc nieco ze swej urody.

Nie namawiałabym więc na wyprawę na "Dyrektora teatru" tych, którzy lubią Mozarta, bo jego muzyki tam niewiele, a to, co się dzieje na scenie, nie pomaga w jej odbiorze. Może jest to spektakl przygotowany z myślą o tych, którzy lubią komedię polegającą na zasadzie "zabili go i uciekł", ale wtedy muzyka może przeszkadzać. Dla kogo więc ten "Dyrektor teatru"? Nie wiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji