Artykuły

Bo w Salem było tak nudno

Bogate studium genezy zła, jakim jest sztuka Arthura Millera, okazało się na olsztyńskiej scenie zaledwie skromnym szkicem.

Może po kilku kolejnych przedstawieniach, jak to czasem bywa, ów szkic dojrzeje i wypełni się teatralną i aktorską treścią?

Zaczyna się bardzo obiecująco, sugestywnie i - podkreślmy to - wieloznacznie. Dziewczęta, od których cała sprawa wzięła początek, tańczą nocą wokół ognia w lesie. I kto wie, może te dziewuchy naprawdę chciały uprawiać czary? Bo przecież nad ogniskiem bulgotał kocioł z tajemniczą polewką, przyrządzaną pod kierunkiem Murzynki znającej, można podejrzewać, zaklęcia voodoo...

Potem jedna z nich będzie tłumaczyć, że to była tylko zabawa, bo w Salem było tak nudno...

To wszystko z nudów?

Istotnie, trudno przypuszczać, by w wieku XVII mała rybacka osada kolonistów angielskich w Ameryce, nad Atlantykiem opodal Plymouth, była miejscem pełnym rozrywek. Nie obiecywała nic prócz dni pełnych harówki i ambicji nie mających szans na realizację, zaś nocą - pragnień erotycznych nie do spełnienia.

Domyślam się, że taką właśnie atmosferę jak zasugerowana w pierwszym obrazie, Kijowski chciał utrzymać w całym dramacie: duszną, naładowaną elektrycznością, skłębioną, przesyconą orgiastycznym rytmem bębenków, pełną pragnienia cudu, a jak nie cudu - to czarów z diabelską pomocą. O ile więc "Msza za miasto Arras" Szczypiorskiego, wystawiona tu przez Kijowskiego przed pięciu laty, ukazywała zło niejako korzystające skwapliwie z sytuacji już od początku złej i dramatycznej, jaką była szerząca się zaraza i głód w mieście, o tyle w "Czarownicach z Salem" początek zła jest niewinny, jest nim tylko zabawa dorastających, rozerotyzowanych dziewcząt, zapatrzonych w odtrącającego je męskiego idola, Johna Proctora. Lecz ta zabawa będzie miała złowrogie następstwa, kiedy do akcji wkroczą starzy cwani gracze, wykorzystujący okazję do załatwiania swoich własnych porachunków. I wtedy zaczną się oskarżenia o konszachty z diabłem, manipulacje, wreszcie - wyroki śmierci.

Więcej retoryki niż teatru

Tyle, że na premierze cała ekspozycja dramatu dłużyła się ponad miarę, zbyt wiele tam było literackiej retoryki, a zbyt mało teatru, zdolnego ukazać motywacje działających postaci. Między bohaterami dramatu przez bardzo długi czas nic na scenie nie "zaiskrzyło", targające nimi namiętności trzeba było przyjmować na słowo. Monotonny był w pierwszych, wprowadzających scenach Władysław Jeżewski w roli oportunistycznego pastora Parrisa, z którym mało kto w osadzie się liczy. W późniejszych scenach mało dramatycznie i mało przekonywująco wypadł prokurator Danforth (Jerzy Lipnicki), za wszelką cenę dążący do podtrzymania powszechnej wiary w słuszność wyroków już wydanych, a co gorsza, wykonanych, kiedy nagle pojawiły się mocno spóźnione wątpliwości co do wcześniejszych oskarżeń. A w tle tej prokuratorskiej postaci nazbyt komicznie poczynał sobie Stefan Kąkol jako Ezekiel Cheever, urzędnik sądowy przeżywający z dumą swoje pięć minut władzy.

Nawet główne ofiary dramatu: oskarżany o konszachty z diabłem przedmiot dziewczęcych westchnień John Proctor, którego gra gościnnie aktor gdański Marek Richter, oraz jego żona Elisabeth (Alicja Kochańska), rozkręcają się dopiero w końcowych scenach.

Co z aktorstwem u Jaracza?

Od pewnego czasu w Teatrze Jaracza często powtarza się to samo niepokojące zjawisko: aktorzy, zamiast poruszyć widza od pierwszego wejścia, potrzebują wielu minut akcji na rozgrzewkę, zanim uda się im wejść w klimat roli. Za mało prób? Za mało koncentracji przed podniesieniem kurtyny?

Jak zatem w porównaniu z nimi oceniać młodych, słuchaczy Studium Aktorskiego, którzy dopiero wkraczają na scenę, a na których olsztyński teatr opiera się w coraz większym stopniu? Jak na ich skromne sceniczne doświadczenie, radzą tu sobie całkiem nieźle. Lecz tylko tyle. Blisko trzygodzinny spektakl "Czarownic z Salem" wymaga naprawdę solidnego warsztatu. Arthur Miller należał jeszcze do tych dramaturgów, którzy pisali sztuki pozwalające na stworzenie aktorskich kreacji w każdej, nawet drugoplanowej partii. A skoro nawet starsi nie bardzo potrafią je unieść, skąd młodzi mają oczekiwać wsparcia na scenie?

Ze złem się nie igra

Głównym bohaterem tragicznym tej inscenizacji dramatu Millera nie jest jednak dla mnie skazany na śmierć John Proctor. Wszelkie szanse na wybicie się tu na plan pierwszy ma młody, ambitny tropiciel czarownic, pastor John Hale, który przybywa do Salem, by wspomóc dochodzenie. Obsadzony w tej roli Paweł Gładyś. niedawny absolwent olsztyńskiego Studium, również nie ma - nie zamierzam go oszczędzać - wyrazistego wejścia, i nie przekonują mnie jego pierwsze kroki na scenie w charakterze pełnego wiary inkwizytora-idealisty. Ale w późniejszych scenach, kiedy Hale zaczyna widzieć, jak jego szczerej wiary, nadużyto, w jak brudne sprawy go wplątano, kiedy próbuje ratować ofiary, by poniewczasie przekonać się, iż narastające lawinowo wypadki go przerastają, że stracił nad nimi kontrolę - staje się prawdziwie przejmujący w swojej młodzieńczej bezsilności.

I to głównie on staje się nosicielem dramatycznego przesłania tej inscenizacji: nie igra się ze złem bezkarnie. Była racja w starej przestrodze, żeby diabła nie prowokować, i nawet nie wymawiać głośno jego imienia. Bo on wciąż krąży w pobliżu i tylko czeka na zaproszenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji