Artykuły

Robię to, na co mam ochotę

- Choreografia daje mi większą możliwość kreowania rzeczywistości. Większość moich choreografii miała tematy dosyć niewygodne. Pełniej rozumieją ich ideę ludzie, którzy nie mają problemu z tematami tabu - mówi MICHAŁ PIRÓG, tancerz, choreograf.

ANGORAStudiował filozofię i dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tancerz specjalizujący się w technikach: jazz, modern jazz, afro jazz, taniec współczesny, funky jazz, broadway jazz. Współpracował z teatrami w Polsce (Komedia, Roma, Powszechny), Francji, Belgii i Szwajcarii. W polskim kanale MTV prowadził z Edytą Herbuś program "W rytmie MTV". Jest jurorem telewizyjnego programu "You can dance" - "Po prostu tańcz" oraz trenerem w "Top Model". Osobowość telewizyjna wzbudzająca kontrowersje, odważna i zawsze mająca własne zdanie.

Jak to się stało, był pan sparaliżowany w dzieciństwie i został pan tancerzem?

- Nie byłem sparaliżowany, jak pisano, tylko miałem zanik mięśni kończyn dolnych. Jest to choroba uwsteczniająca prawidłowy rozwój mięśni, powoduje niedowład, a nie paraliż. Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jako dziecko nie chodziłem na wf., nie grałem w piłkę, nie biegałem i nie jeździłem na rowerze. Moje wyjścia na podwórko były więc ograniczone, ale za to pokochałem książki. Dużo czasu spędzałem z tatą, inżynierem ekonomii, a książki to był poniekąd jego świat. Idąc do zerówki, już czytałem, mnożyłem i dzieliłem. Moim ulubionym prezentem na Gwiazdkę była książka. Rodzice byli zadowoleni, że ich syn tak dobrze sobie radzi.

Również z tańcem?

- Chciałem tańczyć, ale nie bardzo wiedziałem, co. Kiedyś, po spektaklu tanecznym w technice modern jazz, poszedłem za kulisy zapytać dyrektorkę teatru, czy mogę się uczyć w tym teatrze. Odpowiedziała, że jestem już za stary i że nic z tego nie będzie. Ale okazało się, że nawet dla takiego starucha jak ja (miałem 18 lat) znajdzie się miejsce. I w trybie ekspresowym doszedłem do koryfeja, a potem już solisty.

Jak długo był pan tancerzem?

- Czynny żywot tancerza pracującego na scenie skończyłem trzy lata temu. Czyli byłem nim dziewięć lat.

Miał pan świadomość, że uprawianie tego zawodu będzie krótkie jak życie motyla?

- Wiedziałem o tym, ale za to poznałem ludzi, którzy dali mi nadzieję, że ten motyl, jak się zepnie i skupi, to może istnieć nawet do pięćdziesiątki.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie chciał tańczyć, bo lekarze zabraniali panu nadmiernego wysiłku? A jednak pan zaryzykował?

- W pewnym momencie konfrontujemy się z rzeczywistością; bodźce, które były we mnie uśpione przez werdykt lekarski, spowodowały, że odżyłem. Poznałem swoją tożsamość i poczułem, że taniec jest moim życiem, tym, co mnie inspiruje, w czym prawdopodobnie się odnajdę i będę mógł funkcjonować. Tak się też stało, wszystkie przeciwności, które miały mnie zniechęcić, raczej mnie mobilizowały. Przeżyłem wiele cudownych chwil dzięki temu zawodowi.

Zrealizował pan swoje marzenie, nie płacąc żadnej ceny?

- Nie będę mówił o cenie, lecz o wygranej. Moją wygraną jest to, że dałem pstryczka w nos lekarzom. Co prawda zrezygnowałem z dwóch kierunków studiów (filozofii i dziennikarstwa), które studiowałem trzy lata, ale musiałem wybierać: teatr albo studia.

Czy zawód tancerza pana ukształtował?

- W pewnym stopniu na pewno. Podjąłem decyzję rzucenia się na bardzo głęboką wodę, wierząc, że życie to zweryfikuje, tylko trzeba się bardzo rozpychać łokciami, aby ktokolwiek chciał na mnie spojrzeć. Taniec nauczył mnie również tego, że dupa musi być bardzo twarda, bo jest kilkadziesiąt osób, które tylko czekają, żeby kopnąć człowieka w zadek i powiedzieć: to nie twoje miejsce! Do widzenia! W tym zawodzie jest bardzo duża konkurencja, ale to kształtuje, daje siłę, która później we wszystkich aspektach życia przychodzi z pomocą.

Choreografia dała panu tyle samo satysfakcji, co taniec?

- Choreografia daje mi większą możliwość kreowania rzeczywistości. Większość moich choreografii miała tematy dosyć niewygodne. Pełniej rozumieją ich ideę ludzie, którzy nie mają problemu z tematami tabu. Ci, którzy by je chętnie opluli, zazwyczaj nie rozumieją. Może zetknąłem się z nią za wcześnie? Może najpierw trzeba tańczyć tak długo, jak ma się siłę, a dopiero potem stawiać choreografię? Ja chciałem robić jedno i drugie naraz. Być jednocześnie twórcą i tworzywem.

To już przeszłość. Teraz jest pan znaną postacią medialną i w największych polskich miastach spogląda z gigantycznych billboardów na ludzi. Ciekaw jestem, w jakim stopniu wykreowaną telewizyjnie, a w jakim przez samego siebie?

- Nie da się zaistnieć w telewizji, jeżeli ona nie puści do nas oka i nie wyciągnie ręki. Telewizja musi tego kogoś polubić. W telewizji chciałem być początkowo w czwartym planie i bardziej dorobić do utrzymania, niż tam występować. Dlatego wiele propozycji odrzucałem. Jednak nastał taki czas, że postanowiłem spróbować. Początkowo przyjąłem prowadzenie programu w MTV. Później zadzwoniono do mnie z zaproszeniem na casting do programu "You can dance". Najpierw myślałem, że będę tam w roli uczestnika, ale okazało się, że jako juror.

Widziałbym pana w roli jurora "Tańca z gwiazdami".

- Nie, stanowczo nie, to nie jest mój świat, wolę oglądać ludzi, którzy poświęcają się pasji, a nie jedynie romansują.

Pamiętam, że w tym czasie myślał pan o powrocie do Stanów Zjednoczonych.

- Zastanawiałem się nad tym, ale doszedłem do wniosku, że wszystko mnie tam denerwuje i właściwie to nie lubię Ameryki. A poza tym nic mnie już z nią nie wiązało.

Czy z natury lubi pan prowokować, czy jest to wkalkulowane w pana telewizyjny image?

- Nie lubię prowokować, za to lubię robić to, na co mam ochotę. Na Eska Musie Awards, wręczając nagrodę najlepszej piosence, byłem ubrany na czarno, w koszuli z czarnym krzyżem z róż, na głowie miałem toczek żałobny z woalką. Wszyscy skupili się na woalce z tego toczka.

Nie na krzyżu z czarnych róż?

-Też byłem zdziwiony. Był jeszcze

kaczy kuper! Taki strój zaprojektowała dla mnie Karina Kosson, z którą współpracuję od lat.

Co chciał pan podkreślić, wkładając taki strój?

- Paranoję, która się u nas pojawiła po wypadku samolotowym, w którym zginęło 96 osób. Przed wypadkiem nasz były prezydent był znienawidzony przez naród, który na wieść o wypadku płakał po Lechu Kaczyńskim. Po żałobie narodowej zaczęto hurtowo organizować wielkie imprezy muzyczne. Mój strój miał być pewnego rodzaju żartem, aczkolwiek wybór toczka odwrócił uwagę od tego zamierzenia.

To jest prowokowanie...

- Owszem, ale wkalkulowane przeze mnie. Są kwestie, które mnie denerwują, w tym to, że jesteśmy narodem potwornie dwulicowym, zakłamanym i szybko zapominającym o tych wielkich gestach, które robimy. W jednym momencie wszyscy się jednoczą, a w drugim wszyscy się opluwają.

Programy, w których pan występuje, zdają się być bardzo precyzyjnie wyreżyserowane, łącznie z ich jurorami. Czy tak rzeczywiście jest?

- Są bardzo perfekcyjnie wyreżyserowane pod względem składniowym. Są to największe formaty, jakie istnieją, więc nie można sobie pozwolić na zbyt duże od nich odbieganie. W jednej z edycji "You can dance" reżyser wymyślił sobie, że fajnie by było, żebym był miłym, uśmiechniętym człowiekiem, który uwodzi nastolatki oglądające z tego powodu program. Chociaż mało komfortowo się z tym czułem, próbowałem się do tego dostosować. Ale szybko z tego pomysłu zrezygnowano i pozwolono mi robić to, na co mam ochotę.

Czasami pan przegina...

- Czasami trzeba. Najgorszą rzeczą jest powiedzenie mi, co mam zrobić, bo wiadomo, że tego nie zrobię.

Jest pan zupełnie innym jurorem niż Agustin Egurrola.

- Agustin zwraca uwagę na technikę, na metodyczność, ja na to, czy ktoś ma predyspozycje do tego, żeby być artystą i ciekawą osobowością. Wszystkiego innego można się douczyć. Jeżeli taka osoba popełni błędy techniczne, nie będę jej tego wypominał.

Czy prawdą jest, że postarał się pan o wprowadzenie Anny Muchy do grona jurorów, a potem tego żałował?

- Z Kingą Rusin próbowaliśmy forsować, żeby żadnej zmiany w jury nie było. Ale była taka sytuacja, że trzeba było wybrać kogoś nowego. Pierwszym pomysłem była Ania Przybylska, ale uprzedziła, że się do tego nie nadaje, bo nie powie nic złego żadnemu uczestnikowi. Popierałem Anię Muchę, ale gdy została jurorką, doszło do sporów. Ona ma duży potencjał, lecz moim zdaniem popełniła błąd wizerunkowy i zniechęciła do siebie wielu ludzi.

Mucha nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Podobno wraca Weronika Marczuk?

- Fajnie by było. Ten program bez niej, Agustina, bez Kingi jest niekompletny. Myśmy się go uczyli i razem z producentami go tworzyliśmy. Każda inna osoba, która się w nim pojawia, zaburza proporcje.

Udział w "You can dance" dał panu wgląd w stan posiadania bardzo młodych tancerzy. Czy mamy wielkie talenty?

- Mamy w kraju ogromne talenty. Ale u nas nie da się ich rozwijać, a żeby kształcić się za granicą, trzeba mieć dużo pieniędzy. Postanowiłem, że sam otworzę szkołę dla szczególnie utalentowanych tancerzy. Otwarcie odbyło się 1 października, mamy 25 uczniów i nauczycieli z całego świata.

Jest pan rektorem tej szkoły?

- Nie. Dwuletnia nauka zakończona jest premierą teatralną. Zajęcia trwają pięć dni w tygodniu. Mam nadzieję, że to będzie alternatywa dla tych, którzy chcą w Polsce rozwijać swój talent profesjonalnie, codziennie i sumiennie ucząc się zawodu tancerza. Mnie nie było dane chodzić do takiej szkoły, teraz będą mogli z niej korzystać młodzi ludzie.

W nowym telewizyjnym programie "Top Model" występuje pan w zupełnie innej roli. Wspiera pan, podtrzymuje na duchu zestresowane kandydatki na modelki. Nie ma tu w panu agresywności, złośliwości, bezwzględności jurora.

- Bardzo się cieszę, że powierzono mi taką rolę, w której nie muszę oceniać. Co prawda obawiano się, że mogę przez to zatracić wiarygodność w "You can dance", ale chyba udało mi się wybronić. Zawodowo nie jestem najsympatyczniejszą osobą. W pracy nie uznaję litości i głaskania po głowie. W tym programie nie muszę wydawać werdyktów, chociaż kilka dziewcząt postarało się, żeby dostać opierdol z uwagi na totalne lenistwo.

Podobno miał pan grać w serialu "Tancerze"?

- Dostałem taką propozycję, ale odmówiłem, bo nie wierzę w polskie kino, w polskie scenariusze i polskich reżyserów.

Oprócz pana i Tomasza Jacykowa nie ma w Polsce awangardowo i odważnie ubierających się facetów. Jak pan sądzi, dlaczego?

- Oni są, tylko w mediach ich nie ma. Szczególnie młodzi są odważni i bardzo awangardowo się ubierają. Tomek ma kompletnie inne spojrzenie, czasem wydaje mi się, że robi pewne rzeczy tylko po to, żeby je robić. Ja na każdy program mam przygotowane cztery alternatywy, wybrana kreacja musi pasować do całości, do konwencji. Uwielbiam bawić się modą. Ona zaczyna teraz przypominać sztukę.

To nieprawda, że ludzie widzą w panu tylko Żyda i geja. Ja widzę w panu ciepłego, wrażliwego myślącego artystę, który zna się na swoim fachu i na wszystko ma odważny, własny pogląd.

- Miło, miło... Był taki moment, gdy wszyscy mówili, że muszę uważać. Ale zrozumiałem, że najważniejsze w życiu jest być szczerym wobec siebie. Na początku było bardzo dużo złych reakcji, ale z czasem ludzie się oswoili. Nie ma nic gorszego, jak przez lata ukrywać swoją prawdziwą tożsamość i oszukiwać samego siebie.

Oboje pana rodzice są Żydami?

- Nie, tylko mama.

Niedawno był pan w Tel Awiwie. Czy był pan tam bardziej sobą niż w Warszawie?

- W Tel Awiwie można być bardziej sobą, bo tam nikogo nie interesuje, kim jesteś, co robisz i w co jesteś ubrany. W Polsce jesteśmy pod tym względem oceniani. W Izraelu mieszkają ludzie z całego świata.

Mógłby pan na stałe mieszkać w Izraelu?

- Moim marzeniem jest zamieszkać w Tel Awiwie, na zimę tam uciekam, ale chyba nie zdecydowałbym się na stałe.

Jakie wrażenie zrobiło na panu Morze Martwe?

- Odbieram je jako fajną zabawę, można leżeć na wodzie i czytać gazetę. Nie można w nim pływać, jeden ruch powoduje, że przemieszczamy się o sześć metrów do przodu. Trzeba uważać na oczy i nie wolno nurkować. Jest najniżej położonym miejscem na świecie. W wodzie nie ma ryb, nie latają ptaki.

Co czuje pan, stojąc pod Ścianą Płaczu?

- Szacunek do wieloletniej kultury i do czegoś, co trudno zrozumieć, bo do kawałka muru, który jest najważniejszy dla milionów ludzi.

Płacze pan pod tą ścianą, a przecież nie jest pan religijny?

- Nie jestem, ale jestem agnostykiem, czyli kimś, kto wierzy, że coś istnieje, ale nie chce nazywać, kto to jest, i przyznawać komuś racji. Nie można negować religii, która jest potrzebna ludziom na całym świecie. Przy Ścianie Płaczu jest bardzo dużo energii i warto się tam wybrać. To tradycja, która jest bardzo ważna dla ludzi, ona stanowi ich kręgosłup.

Czy odnalazł pan swoją drogę duchową?

- Jestem w trakcie budowania swojego kręgosłupa moralnego, który nikogo nie krzywdzi. Na razie skupiam się na tych rzeczach, które wydają mi się ważne. Uważam, że trzeba bronić słabszych, czyli dzieci i zwierząt. A reszta da sobie radę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji