Artykuły

Stringi nicości, wór piękna

"Nowy Słowik Cesarza" w reż. Pawła Szumca w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Z jednej strony wino pisane badylem, lecz pite z najpiękniejszego szkła świata, z drugiej - sto gramów cudownie słonecznego "Chivas Regal" wychylane przy wspomożeniu wyszczerbionej musztardówki. Co lepsze? Co gorsze? Nicość w bombastycznych fatałaszkach czy wyjątkowość okutana estetyczną rozpaczą? By sedno przedstawienia Pawła Szumca przenieść na poziom naprawdę istotny, bo namacalny, sensualny jak każda przyzwoita sztuka, spytam brawurowo: czy bardziej chwytliwa jest Kazimiera Szczuka w czarnych stringach od Calvina Kleina, czy Jennifer Lopez w worze po kartoflach?

"Nowy Słowik Cesarza". Taki tytuł nosi seans Szumca, po raz pierwszy wystawiony w teatrze Groteska w sobotnie popołudnie. Szumiec rzecz całą nie tylko wyreżyserował, ale i napisał. Scenografię stworzyła Barbara Guzik, nuty dostarczył Jacek Stankiewicz, a jeśli o aktorów chodzi - było ich wielu. Owszem, mógłbym ich wymienić z imienia i nazwiska, tak jak mógłbym wymienić też innych współtwórców. Asystenta reżysera. Tajemniczego pana w funkcji "podszeptów scenografa". Speca od świateł. Wirtuoza dźwięków. Kierownika technicznego. Wreszcie szefostwo pracowni, w których powstały kostiumy, lalki i dekoracje. Może powinienem zdobyć się na tego typu teatrologiczno-archiwistyczną pilność.

Może - ale jednak nie. I tym razem dam spokój powinnościom recenzenckiego księgowego, bo i tym razem muszę wymienić sedno wieczoru. Chodzi o baśń "Słowik". Chodzi o pióro Hansa Christiana Andersena. Chodzi o poetycką, specjalnie poetycką prozę dla dzieci, ale tylko dla "tak zwanych" dzieci. Chodzi o specjalnie sensualny, w niepowtarzalny sposób namacalny gatunek opowieści. I tutaj właśnie, że tak powiem - we frazie Andersena - wspomniane sedno wieczoru tkwi, bo tutaj może nie aż cały, gigantyczny pies, ale jednak pieseczek przedstawienia Szumca jest pogrzebany.

Nic nie poradzę - Andersen nie był wielkim pedagogiem ludzkości. Nie był ani niepowtarzalnym katechetą, ani wybitnym etykiem, ani niezastąpionym moralistą, ani wyjątkowo utalentowanym dewotem, ani legendarnym bojownikiem o wolność i demokrację dziewic. Ba, Andersen nie był nawet przedszkolanką wszech czasów, że już nie wspomnę o byciu wyrocznią sanitariuszek nadwiślańskich Moherowych Beretów. Niczego nowego nie nauczał, powtarzał tylko stare prawdy. Jedyne, co w jego pisarstwie osobne było, to tylko sposób opowiadania. Odwieczne historie - choćby tę o potędze serca nie z lodu - opowiadał jakoś tak, że po zamknięciu księgi człowiek musiał zsunąć ze swej skóry ciepły, gęsty, miły w dotyku kokon.

By do końca truizmem machnąć - Andersen był prozaikiem z bożej łaski. To istota jego dzieła. To, że pisał prozą, a nie to, że bajki dla dzieci "wyskrobywał" ku pokrzepieniu serduszek maleńkich. Jeśli nauczał, to smaku, nie fabuł, boskich przykazań albo dobrego zachowania przy stole. Gdy teatr sięga po dzieło takich mistrzów - nigdy nie dość przypominania o sednie, co nie tkwi ani w przygodach, ani w bohaterach, ani w żadnej innej cząstce świata przedstawionego. W czym więc? Otoż - nie wiem.

Ściślej - nie czas, bym alchemię akapitów "Słowika" Andersena rozsupływał. Dość, że tu nie idzie ani o lekko zblazowany dwór w Chinach, ani o to, że nie wszyscy mają wąsy jak długie, czarne dżdżownice, ani też o to, że dobro zwycięży. Jakim cudem żyjący w kniei Słowik znalazł się na salonach - obojętne. Dlaczego śpiewa piękniej niż nadworny muzyk - nie wiem. Czy Cesarz śpiew Słowika zrosił swą łzą, bo wielce czułym jest władcą - ot, zagwozdka. Sztuczny Słowik - prezent od Cesarza zaprzyjaźnionego cesarstwa - najpierw "wygrywa", ale w końcu "przegrywa" ze Słowikiem prawdziwym. Diabli wiedzą, gdzie leży przyczyna porażki sztuczności...

Pytania można mnożyć. Można się rozczulać nad pięknem finału, kiedy to niesłusznie przez cesarza wzgardzony Słowik wykazuje się niebywałą klasą etyczną - i śpiewem ratuje życie śmiertelnie choremu władcy. Można. I można, a nawet trzeba Szumca i współpracowników pochwalić za piękno barw, delikatność kształtów kostiumów i masek, spokój świateł, czystość przestrzeni scenicznej i w ogóle za pyszne oddanie kolorytu lokalnego bardzo dalekich krain. Ale co ten smakowity futerał ma wspólnego ze wspomnianym Andersenem?

Mało. Sprawiedliwie mówiąc - zbyt mało. Jeden, może trzy właśnie sensualne, namacalne, dziwnie gęste w swej czystości obrazki sceniczne, pokazane na mostku z tyłu sceny. Kilka, kilkanaście chwil, kiedy świat na mgnienie zamiera. I te sekundy ciche i boleśnie smutne, gdy aktorka Słowik wolno pochyla głowę. Wtedy właśnie dylemat zapisany przez twórców w programie, dylemat: pustka w papuzich fatałaszkach czy skarb okutany byle czym - okazywał się dylematem klasycznie pozornym. Problem bodaj w tym, że Szumiec nazbyt "pedagogiczny" zapragnął być. Stąd też cicha monotonia tego półtoragodzinnego seansu. Monotonia i finalne zdumienie moje.

Przecież jest tak, że czy wino pisane badylem (Szczuka), za to w pięknym opakowaniu, czy też "Chivas Regal" (Lopez) w bydlęcych fatałaszkach - to najzupełniej obojętne. Grunt, by każda z tych jakości pomogła dokładnie wtedy, gdy pomoc jest potrzebna. Tak! Ale że akurat Szumiec o tym zapomniał? Dał nam opowieść nie- sensualną. Dał schemat. A to zdumiewa. Bardzo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji