Artykuły

Spektakl, któremu warto dać się ponieść

Czarodziejska góra w reż. Barbary Sass w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Jacek Wakar.

Thomas Mann zachęcał, by "Czarodziejską górę" czytać dwukrotnie. Porównywał ją do muzyki - trzeba ją dobrze znać, by móc się nią rozkoszować. Wielka powieść Manna jest jak wtajemniczenie. Trzeba przechodzić je krok po kroku. Pośpiech jest tu wybitnie niewskazany. Nie byłoby inscenizacji "Czarodziejskiej góry" w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego, gdyby bodaj dwa sezony wcześniej Barbara Sass nie wystawiła na tej samej scenie "Idioty" Fiodora Dostojewskiego. Olbrzymi sukces spektaklu ośmielił i artystkę, i zespół. Obecne przedstawienie to jakby drugie podejście. Znów wielka literatura i znów trudne wyzwanie. Poza tym jednak wszystko jest inaczej.

Onieśmielająca powieść Manna nie znosi prób przenoszenia w obce światy. Skoro nietradycyjna akcja, nie owo dzianie się, a to, co dzieje się w duszach bohaterów, jest najważniejsze, to jak pokazać na scenie? Trzeba powiedzieć sobie jasno, że proste przeniesienie "Czarodziejskiej góry" do teatru, w proporcjach jeden do jednego, jest absolutnie niemożliwe. Trzeba wybierać przygotowując adaptację, a także podczas pracy nad kształtem widowiska. I pamiętać, żeby do tego pojedynku stawać z pełną pokorą. Bo wynik jest znany, co nie przeszkadza, że w teatrze może zdarzyć się coś ważnego.

Pierwsze wrażenie - Sass buduje swój spektakl, nie zapominając o swych filmowych doświadczeniach. Sceny oddziela od siebie krótkimi wyciemnieniami i wtedy z pełną siłą rozlega się muzyka Michała Lorenca. Korzeniami tkwiąca gdzieś w Mahlerze nadaje przedstawieniu rozmach i, co o wiele ważniejsze, rytm. Jest zaproszeniem do świata, tam na górze. Dzięki płynącym aktom Lorenca, możemy poczuć smak górskiego powietrza w Davos. Po chwili rozumiemy zaś, że dzięki tym kompozycjom i takiej konstrukcji przedstawienia na scenie Teatru im. Słowackiego udało się ocalić coś z nastroju tej literatury. Barbara Sass i Michał Lorenc dają nam namiastkę epiki. To widowisko płynie jak rzeka, jakby nie miało początku ani końca...

To miał być, i to jest, spektakl o współistnieniu życia i śmierci. Czuje się to od pierwszej sceny w atmosferze sanatorium, w z pozoru tylko rodzajowych momentach wspólnych śniadań. Nie czuje się w Hansie Castorpie. Krzysztof Zawadzki jest w tej roli obserwatorem świata na górze, ale zawodzi jako osobny charakter. Na początku i na końcu spektaklu, będąc gościem i będąc stałym od siedmiu lat rezydentem tego domu, jest niemal taki sam. A chorobę ma w sobie od pierwszych chwil - w oczach, gestach, postawie ciała.

Inaczej z Kławdią Chauchat. To jest kolejna zdumiewająca rola Dominiki Bednarczyk. Potrafi znaleźć w swojej bohaterce kruchość i twardość zarazem. Lekkość i łzy jak z ołowiu. Chauchat jest tu esencją kobiecości, a przez to chce także być reżyserem zdarzeń. A jednak świat wymyka jej się z rąk. Jest w roli Dominiki Bednarczyk smutek i ironia. Wystarczy raz usłyszeć rosyjski akcent, jakim obdarzyła swoją Kławdię. Jeszcze świetny kuzyn Joachim Radosława Krzyżowskiego. W nim może najmocniej splata się życie ze śmiercią. W postawie, sile głosu Krzyżowskiego jest jego twardość i zamiłowanie do wojskowego drylu. Potem to ciało rozpada się niemal na naszych oczach. Wielkie zwycięstwo aktora.

I jeszcze zbudowany z maleńkich gestów, kroczków, min, tonacji głosu radca Behrens Krzysztofa Jędryska i Lodovico Settembrini Mariusza Wojciechowskiego. Aktor nadaje temu mentorowi Castorpa zaskakujące rysy. Tworzy go z nieustannego ruchu, szerokiego gestu, ukrytej w ciele i postawie miękkości. To jest osobny teatr Settembriniego, teatr, który trwa niemal do końca, aż do sceny, gdy Lodovico w ostatniej rozmowie z Hansem przepowie nadchodzącą wojnę. I nie ma już lekkości Settembriniego-Wojciechowskiego. Jest smutek, rozpacz w oczach, brzmiący "na biało" glos. Więc temu służyło wszystko, co było wcześniej...

Inna rzecz, że w scenie sporu z profesorem Naphtą (Jerzy Światłoń) Wojciechowski nie ma przeciwnika. Naphta Światłonia jest bowiem bohaterem jak z komiksu, począwszy od idiotycznego kostiumu, a skończywszy na intonacji.

Niektóre sceny reżysersko puszczone nie bronią się wcale, przedstawieniu przydałyby się skróty. Ale te myśli, choć nie do zlekceważenia, rozpraszają drobiazgi o smaku nie do zapomnienia. Chociażby wyraziste epizody Natalii Strzeleckiej, Grzegorza Mielczarka i mistrzowski - Błażeja Wójcika.

A więc w nierównym pojedynku z Mannem Sass przegrywa, bo nie mogło być inaczej, ale teatr ocalał i pozostał w wielu momentach zwycięski. Bo to jest spektakl, któremu warto dać się ponieść. I popłynąć...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji