Artykuły

Unikam desperackich kroków

- Jak robić seriale, to profesjonalnie, z dobrymi aktorami. Wtedy jest szansa, że będą to wartościowe produkcje. A o wyrzuty sumienia trzeba zapytać redaktorów programujących. Aktorzy nie są odpowiedzialni za to, co się produkuje w telewizji - rozmowa z DOMINIKĄ OSTAŁOWSKĄ.

Małgorzata Piwowar: Dobrze pamięta pani czasy PRL?

Dominika Ostałowska: To był kraj mojego dzieciństwa. Intensywność doznań zepchnęła na plan dalszy szarość rzeczywistości. Ani ja, ani moi rówieśnicy nie mieliśmy pojęcia, że można żyć w innej, bardziej kolorowej, weselszej codzienności. Upłynęło trochę czasu, żebyśmy mogli porównać, jak żyją ludzie gdzie indziej, czym się zajmują, jak spędzają wolny czas, co zaprząta ich głowy. Wtedy nie mogliśmy się z nimi porównywać - brakowało wiedzy na ten temat. Dopiero potem, z perspektywy czasu uwidoczniły się absurdy PRL-owskiej rzeczywistości, męka codziennego życia. Wcześniej to wszystko wydawało mi się normalne.

Czy spektakl Teatru Telewizji "Norymberga" wniósł coś do pani wiedzy o tamtym czasie?

- Na szczęście tego typu teksty nie są dla mnie źródłem wiedzy, co działo się w PRL. Moja mama miała kiepskie radio, ale odbierało Wolną Europę. Wiem jednak, że wielu widzów odebrało "Norymbergę" jako spektakl Sceny Faktu. Z jednej strony to komplement świadczący o trafnym oddaniu realiów tamtej epoki, ale z drugiej - uświadamia niedosyt wiedzy. Dla mnie była to przede wszystkim ciekawa przygoda zawodowa. Zadanie nie było łatwe, bo w czasach ekspansji kultury obrazkowej trudno opowiedzieć trzymającą w napięciu historię, polegając jedynie na dialogu dwojga aktorów. A w dodatku rozgrywającą się w jednym, zamkniętym pomieszczeniu. Byliśmy pełni niepokoju, czy to się uda, a potem zachwyceni odzewem widzów, który dawali dowody, że poruszył ich ten spektakl. Bardzo to pocieszające, bo od pewnego, dłuższego już czasu Teatr Telewizji systematycznie się marginalizuje.

Nie ma pani wyrzutów sumienia, gdy np. świetny spektakl "W roli Boga" gromadzi znacznie mniej widzów niż w tym samym czasie "M jak miłość"?

- Ja mam przeżywać z tego powodu wyrzuty sumienia?

W końcu i do jednego, i drugiego przykłada pani rękę...

- I chyba - na całe szczęście. Myślę, że jak robić seriale, to profesjonalnie, z dobrymi aktorami. Wtedy jest szansa, że będą to wartościowe produkcje. A o wyrzuty sumienia trzeba zapytać redaktorów programujących. Aktorzy nie są odpowiedzialni za to, co się produkuje w telewizji.

Pani przygoda z rolą Marty Mostowiak w "M jak miłość" trwa już 10 lat. To jubileusz godny świętowania?

- Biorąc pod uwagę oglądalność serialu - jak najbardziej. Nikt się nie spodziewał, że odniesiemy taki sukces, a widzowie tak bardzo przywiążą się do bohaterów i w tej opowieści odnajdą swój świat. Z drugiej strony, nikt chyba nie ma wątpliwości, że serial to coś innego niż teatr. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy proponowano mi w teatrze coś, co wydawało mi się tak osłabiające i męczące, że dziesięć razy bardziej wolałam zagrać kilka scen w serialu. Dzięki tej różnorodności ról nie siedzę w kącie w poczuciu niedowartościowania.

Dlaczego tak rzadko gra pani w rodzimym Teatrze Powszechnym?

- Bo długo był zamknięty i byliśmy zdani na gościnne występy. Spektakle, w których gram - "Miarka za miarkę" czy "Febe, wróć" - były pokazywane tylko sporadycznie. Uwielbiam teatr, ale nie jest tak, że jeśli nie stanę na deskach przez pół roku, to mnie coś ssie w środku. Nie potrzebuję zapachu garderoby jak narkotyku. Chcę robić różne rzeczy. Może być to równie dobrze film, jak teatr telewizji. Miejsce pracy to kwestia wtórna, bardziej interesuje mnie temat i z kim się spotkam.

Zmiana Teatru Ateneum, w którym występowała pani przez kilka lat, na Teatr Powszechny miała być krokiem do przodu...

- I myślę, że była. Zagrałam sporo ról w przedstawieniach, które były dostrzegane i nagradzane. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że ilekroć w coś się angażuję, to mając pełne przekonanie. Wolę zrobić jedną ważną dla mnie rzecz niż pięć takich sobie. Za każdym razem muszę poczuć w sobie chęć i siłę, by opowiadać o czymś ważnym. Brak mi takiej siły na zawołanie - co miesiąc czy dwa. Myślę, że na to, co istotne, potrzeba czasu.

Często odrzuca pani propozycje?

- Owszem.

Z jakich powodów?

- Może mi nie pasować tekst, reżyser, temat, rola, moment w życiu. Staram się pracować z ludźmi, z którymi łączy mnie podobna energia. Dają mi poczucie, że to, co myślę, ma sens. W wyborach kieruję się intuicją, ale nigdy nie żałowałam swoich decyzji. Jeśli nie ma się całkowitego przekonania do pracy, jak można oddać się jej w całości? Jak mówił w "Rejsie" jeden z bohaterów - jestem jednocześnie twórcą i tworzywem. Trudno ulepić coś z masy, która nie poddaje się lepieniu.

To prawda, że najbardziej lubi pani grać postacie, których nie potrafi zrozumieć?

- Oczywiście, że to ciekawsze. Rasowy aktor najmniej lubi grać ludzi podobnych do niego samego. Wszystko, co znajome, jest zbyt bliskie. Wtedy przestajemy się czuć jak twórcy, a zaczynamy jak bohaterowie filmu dokumentalnego. To nie jest komfortowe uczucie. Może dlatego zazwyczaj najbardziej zołzowate charaktery nie chcą grać ludzi podłych? Zabawna konkluzja, ale po latach pracy w tym zawodzie mogę śmiało stwierdzić, że to reguła.

Czyli za propozycjami eterycznych blondynek pani nie przepada?

- Rzeczywiście. Miałam fart, że zaraz po szkole teatralnej, zupełnie dla mnie niespodziewanie, mogłam zagrać prostytutki. Co ciekawe, pierwsze takie oferty przyszły z zagranicy. Tamtejsi reżyserzy wykazywali znacznie bardziej perwersyjną wyobraźnię na mój temat niż polscy. Bardzo mnie tym ucieszyli. I nawet w teatrze niemal od razu dane mi było zagrać młode zbuntowane, jak szalona Szura w dramacie "Igor Bułyczow", córka tytułowego bohatera, kreowanego przez Gustawa Holoubka. Całe szczęście, że tak to się zaczęło, bo na dzień dobry miałam szansę pokazać, że drzemie we mnie nie tylko to, co widać na pierwszy rzut oka. Tego wszystkiego nie dałoby się przeżyć, gdyby nie ten zawód. Mogłam być i świętą, i rozpustnicą. W życiu wybiera się przeważnie tylko jedną z tych dróg.

Inaczej postrzega pani dziś swój zawód niż na początku kariery?

- Nie. Na szczęście, kiedy wchodziłam na zawodową drogę, były inne czasy. Nie było kolorowych pism pasjonujących się kompromitowaniem ludzi na podstawie często zmyślonych informacji, promujących bycie znanym z tego, że jest się znanym, i tworzących gwiazdy jednego sezonu, by mieć o kim pisać. Pewnie gdybym teraz miała zdawać do szkoły, trzy razy bardziej bym się nad tym zastanowiła, obawiając się, czy dam radę w tym wszystkim się nie pogubić i pozostać sobą.

Pozostała pani?

- Tak. Staram się podchodzić do swego zawodu pragmatycznie. Tkwienie w kącie i nierobienie niczego, bo świat się zmienił -byłoby absurdalne. A z kolei na zmianę zajęcia nie mam ochoty. Nazywam rzeczy po imieniu i wiem, gdzie przebiega granica między tym, co chcę, a kompromisem. Udział w serialu dał mi popularność, poniekąd konieczną w dzisiejszym świecie. Wiem jednak też, że "M jak miłość" to produkcja, przy której pracuje wielu ludzi znających swój fach. Widać to zwłaszcza na tle innych tego rodzaju produkcji. To dla mnie istotne, bo jestem osobą, która nie umie pracować byle jak. Potrafię się wykłócać na planie i nigdy nie robię czegoś, czego nie rozumiem. Nie wiem, czy jestem dzięki temu lubiana, ale chyba ceniona. Nie staram się grać za wszelką cenę i unikam desperackich kroków.

Czyli?

- Na przykład wiru bankietów, bywania, mówienia o sobie non stop, reklamowania się na jakichś dziwnych imprezach. Żeby się pokazać. Sądzę, że to tylko taki przedłużający się, ale jednak moment zachłyśnięcia się wszystkim, co daje nasza nowa rzeczywistość. Dorastanie nastolatka, który jeszcze nie bardzo wie, co robi, ale robi dużo, żeby zwrócić na siebie uwagę. Mam wrażenie, że dojrzewamy i jesteśmy coraz bliżsi znudzenia się działaniem na oślep i robieniem rzeczy, które nie przynoszą nikomu niczego dobrego, a powodują chaos. Szkoda tylko, że trwa to już kilkanaście lat. W historii państwa nie jest to długo, ale w karierze aktorki - kawał czasu i wiele bezpowrotnie przemijających możliwości. Nie ma co narzekać, trzeba próbować znaleźć swoje miejsce i robić to, co się lubi. W takich okolicznościach, jakie istnieją.

Przejmuje się pani krytycznymi opiniami?

- Mniej prasowymi recenzjami niż ocenami osób, którym ufam. Niejednokrotnie doświadczyłam jako widz, że istnieje rozbieżność między moimi opiniami na temat jakiegoś spektaklu czy roli a osądami ludzi, którzy zajmują się tym zawodowo. Ważny jest dla mnie odbiór mojej pracy przez publiczność. Słucham też opinii kolegów z teatru czy planu zdjęciowego. Nawet jeśli w pierwszym momencie zabolą mnie jakieś uwagi, staram się je potem przemyśleć. Nawet w krytyce złośliwców może kryć się przecież ziarenko prawdy.

Zawsze była pani taką silną osobą?

- To proces. Moją pasją jest psychologia, wciąż lubię dowiadywać się czegoś o sobie. Staram się też rozwijać w sobie poczucie, że żadna grupa ani żaden człowiek nie da mi poczucia bezpieczeństwa czy oparcia. Nie pozbawi mnie lęków przed rzeczywistością. Jedyną osobą, która jest w stanie to zrobić, jestem ja sama. Im bardziej jestem przekonana o tym, czego chcę, co jest dla mnie dobre, tym silniejszym jestem człowiekiem.

***

M jak miłość, tvp 2, TVP Polonia | piątek - czwartek Miss mokrego podkoszulka, 19.10 | TVP Kultura | NIEDZIELA

Norymberga, 21.30 | TVP 1 | PONIEDZIAŁEK

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji