Artykuły

"Szewcy" tu i tam

Często zdarza się, że jakiś utwór dramatyczny grany jest na kilku scenach jednocześnie. Jeszcze niedawno królowały w teatrze dramaty senne, czy, mówiąc precyzyjniej, sztuki wykorzystujące metaforę życia jako snu. Grano więc Calderona, Ślub Gombrowicza, Historię z psem Lubieńskiego. I choć wykonanie było oczywiście różne, wspólna pozostawała świadomość faktu, że oto nagle obudziliśmy się w wolnym kraju, z dręczącym pytaniem: co dalej? Senna metafora okazała się niezwykle pojemna, pozwoliła oddać zdziwienie nagłego przebudzenia, strach przed nową sytuacją. Po okresie radości z odzyskanego śmietnika przyszedł czas na życie jawą, na opisanie zmienionej rzeczywistości. Stąd nie jest chyba przypadkiem, że w dwóch różnych teatrach, w Warszawie i w Kaliszu, wystawiono Szewców Witkiewicza. Obie realizacje, całkowicie różne, są próbą przedstawienia polskiej współczesności, jej śmieszności i grozy. Próbą w efekcie mizerną -może Witkacy nie jest najlepszym kluczem? Wciąż aktualne pozostaje pytanie, jak grać jego dramaty, "po Bożemu", poważnie, czy przeciwnie - dla efektu, zabawnie, dla zgrywy. Wszyscy Witkacego znają, niektórzy uwielbiają, ale w teatrze jakoś trudno go wystawić. Spektakle się rozłażą, są nudne i to nie w Witkacowskim, metafizycznym sensie. Może dlatego, że jak pisał Adolf Rudnicki: "teatr Witkacego jest teatrem Witkacego. Nieudanego dramaturga. Nieudanego malarza. Nieudanego filozofa. Jednakże nie podobnego do nikogo innego, wielkiego w swym kalectwie".

O dwóch ostatnich realizacjach Szewców trudno mi pisać z prostego powodu. W obu wypadkach ledwie słyszałem wypowiadane przez aktorów kwestie. W spektaklu Macieja Prusa, w Teatrze Dramatycznym, słowa zawisły gdzieś nad pierwszym rzędem, dalej dolatywały jedynie strzępy. Chwilami można było odnieść wrażenie, ze spektakl grany jest w nieznanym języku. Prus bezlitośnie ustawił aktorów, najczęściej tyłem do publiczności, kazał im mówić, a właściwie krzyczeć z rekwizytem przytkniętym do ust, wśród stuku młotków. W dodatku w sali stworzonej dla aktorów o świetnie postawionym głosie. A przecież słowo, język jest u Witkacego elementem najważniejszym, nośnikiem idei, budującym poszczególne postaci. Witkacego, niemal jak Fredrę, trzeba umieć mówić. Tylko wtedy może mieć sens.

W Kaliszu trafiłem na publiczność jak ze złego snu. Tłum młodzieży głośno komentującej działania aktorów. Wyjącej, gdy Irina Wsiewołodowna odrobinę unosiła suknię. Obok mnie siedział młody człowiek, który znudzony dramatem Witkacego, bez skrępowania założył słuchawki i z walkmana popłynęła heavy-metalowa muzyka włączona na cały regulator. Publiczność była bardziej interesująca niż przedstawienie. Marcel Kochańczyk, reżyser kaliskiego spektaklu, wydobył z dramatu Witkacego wszystko co śmieszne, a więc przede wszystkim humor języka, wiązanki szewskich przekleństw. Stworzył spektakl spójny, choć w moim przekonaniu jednowymiarowy. Komizm Witkacego kryje w sobie dawkę goryczy, przeczucie klęski, katastrofy. Tego właśnie zabrakło w kaliskim przedstawieniu. U Kochańczyka aktorzy nie tyle grają, co udają postaci Witkacego. Większość kwestii wypowiadają wprost do publiczności, tak jakby na scenie nie toczył się żaden dialog. Niektóre epizody wygrywają jak kabaretowe skecze. Tworzą postaci wyraźnie zarysowane, choć czasami na granicy dobrego smaku. Wszystko jest grą pozorów, wielkim tyjatrem, zabawnym, jeśli patrzeć z boku. Zmieniają się role społeczne, wybuchają kolejne rewolucje i nic się nie zmienia. To nic, ta wieczna powtarzalność, schematyczność układu jest dla Kochańczyka powodem do śmiechu. Śmieszni są ludzie, którzy zakładając nowe kostiumy wierzą, że zmienią świat. Śmieszny jest Gnębon Puczymorda, przywódca dziarskich chłopców, który udaje narodowego męczennika. Śmieszni są szewcy sprawujący władzę, śmieszny jest nawet Hiper-Robociarz z termosem zamiast bomby. I takie właśnie jest przedstawienie Kochańczyka - zabawna, narodowa szopka. Jak na Szewców to mało.

Spektakl Prusa utrzymany jest w odmiennej tonacji, zagrany niemal zupełnie serio. I choć łatwo wskazać jego wady, jest w nim coś frapującego, choćby wyraźnie postawiona teza. Przeszłość była nie do zniesienia, zrobiliśmy rewolucję i znów to samo, ponownie nic. Ale tym razem brzmi to tragicznie, groźnie. Szewcy pozostają sami. Nikt nie pociąga za sznurki. W przedstawieniu Prusa nie ma Hiper-Robociarza, towarzyszy X i Abramowskiego. Wielka przemiana kończy się pustką. Napis "nuda" nie jest potrzebny Nuda po prostu wisi w powietrzu. Wszystkie pomysły wzięły w łeb, ale trzeba żyć dalej, mimo wszystko, bo nie jest pewne, czy znajdzie się ktoś, kto będzie miał takt, by skończyć trzeci akt. Spektakl Prusa, choć niedoskonały, jest próbą opisu polskiej współczesności, ale nie poprzez aluzje, bezpośrednie odniesienia do zjawisk lub osób. To raczej próba oddania nastroju przygnębienia, oczekiwania, że coś wreszcie drgnie, ktoś odnajdzie sens dalszego bytowania. Szewcy są sami, nikt im nie pomoże. Nie ma tez powrotu do słodkich czasów sprzed rewolucji. W przedstawieniu Prusa przeraża brak nadziei. Trzeci akt brzmi jak ostrzeżenie przed nudą, która wciska się wszędzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji