Artykuły

O trzy grosze za mało

O tym, że w nizinach społecznych kryje się nierzadko więcej ludzkiego serca, niż w wyższych sferach wiemy. Znamy też przykłady przestępców, którzy okazali się ludźmi wartościowymi, znamy policjantów, którzy okazali się szubrawcami, a także ladacznice stające się przy lada okazji idealnymi żonami i matkami. Cała ta znajomość i wyczucie poetyki tzw. marginesu społecznego, to dorobek sztuki współczesnej, a zwłaszcza twórczości lat "wielkiego kryzysu". Kiedy bowiem waliły się potężne i najsolidniejsze z pozoru fortuny, ludzie nauczyli się doceniać mniejsze, takie którym żaden kryzys nie może już zaszkodzić. Bertolt Brecht wespół z kompozytorem Kurtem Weillem byli prekursorami tego gatunku a ich "Opera za trzy grosze" pierwszym i największym dziełem "nizinnej" serii. Swego czasu "trzygroszowa" opera wzbudzała ogromne dyskusje, była sensacją i szokiem. Sztuka zapowiadała nową jakość, kusiła naśladowców którzy niebawem przyszli tłumnie, aby zupełnie wyeksploatować i wyjałowić jeszcze kilkadziesiąt lat temu całkiem świeży temat. Dziś prawdy odkrywane przez bohaterów dramatu Bertolta Brechta są więcej niż banalne, rażą, schematyzmem, płaskością a zdziwiony widz zastanawia się tylko - z jakiego powodu "Opera za trzy grosze" uchodzi za arcydzieło?

Z tak mieszanymi uczuciami opuszcza się salę Teatru Studio w Warszawie po obejrzeniu najnowszej inscenizacji "nibyopery" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Z pozoru wszystko jest tutaj jak trzeba, i w dobrym gatunku. Żebracy wyglądają na żebraków. Mackie Majcher jest nerwowy i obcesowy, jak na bandytę przystało, zaś ladacznice obleśne i rozchełstane w sposób stylowy, co jest zasługą scenografki Barbary Hanickiej. Ponadto wszyscy śpiewają, lub usiłują śpiewać to, co przepisali im autorzy muzyki i libretta i robią to "przy akompaniamencie niewielkiego zespołu muzycznego o składzie kapeli ulicznej. Dlaczego więc przedstawienie nie robi wrażenia i zmusza do kręcenia nosem?

Wydaje się, iż ten typ inscenizacji jest spóźniony o co najmniej 50 lat. Dziś już "Opery za trzy grosze" nie można wystawiać skromnie i żebraczo, bo ludzie nie taką nędzę w życiu widzieli i mało co może ich wzruszyć. Świat zresztą zmienił się trochę od czasów Brechta i Weilla, znów uznania nabierają "stare, dobre wartości", czystość, miłość, sprawiedliwość w najbardziej klasycznym wydaniu. Także i w teatrze chętniej przyjmuje się solidną piękną wystawę niż skromną i szarą prowizorkę.

To nawet byłby dobry pomysł inscenizacyjny - pokazać "Operę za trzy grosze" a rebours, jako dramat rozgrywający się w tzw, wyższych sferach, nie wśród biedaków, złodziei i żebraków, ale porządnych i solidnych obywateli współczesnego, bogatego państwa, O ileż prawdziwiej zabrzmiałyby wówczas strofy Brechta. W tym celu oczywiście konieczne byłoby także zrezygnowanie z "trzygroszowych", przepitych i zachrypniętych głosów, które dobrze są znane z ulicy. Muzyczny turpizm nie robi już dziś żadnego wrażenia, wszyscy czekają na profesjonalistów, którzy mają głos, słuch i wyczucie rytmu. W warszawskiej inscenizacji "Opery za trzy grosze" trzeba dostrzec oczywiście wysiłek Ireny Kluk- Drozdowskiej w przygotowaniu muzycznym i wokalnym całej, licznej grupy artystów, a także Macieja Cegielskiego, który dyryguje teatralnym zespołem instrumentalistów. Nie można jednak pominąć milczeniem rozpaczliwych niekiedy prób solistycznego i zbiorowego "muzykowania" na scenie. A przecież do wykonania dzieła Brechta i Weilla nie trzeba angażować artystów opery czy operetki. Wśród stołecznych aktorów dramatycznych znalazłaby się spora grupa ludzi obdarzonych muzycznymi talentami i predyspozycjami, jak choćby Krzysztof Majchrzak, Barbara Dziekan czy znakomita pod każdym względem Agnieszka Fatyga. Dla nich warto by może jeszcze raz, zupełnie od nowa przygotować premierę przedstawienia, już nie za trzy, ale chociaż za sześć groszy. W Teatrze Studio na muzyczne wyróżnienie zasłużyły tylko trzy osoby - obdarzona bardzo interesującym głosem Monika Świtaj w roli Polly, Anna Chodakowska śpiewająca balladę o Mackie'm Majchrze i Marek Walczewski, jako król żebraków Peachum. Reszcie wykonawców zabrakło nie tylko głosu, ale i wyczucia charakterystycznego rytmu muzyki Weilla. A w ogóle, to skąd tyle muzycznych ambicji w naszym niemuzycznym społeczeństwie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji